– Już wcześniej kilkakrotnie badano mój stosunek do działania w polityce. Ale do momentu, kiedy sama polityka brutalnie po mnie sięgnęła poprzez aferę z CBA, nie myślałam o tym poważnie. Wtedy zrozumiałem, że nie można machnąć ręką i spychać na innych – mówi w rozmowie z naTemat Weronika Marczuk, "jedynka" Sojuszu Lewicy Demokratycznej w wyborach do Parlamentu Europejskiego.
Z wiedzy o Unii Europejskiej. Ilu jest posłów? Kiedy Polska weszła do Unii? Co to jest Komisja Europejska? Każdy nowy kandydat jest o to pytany.
A, to przeszłam. TVP mnie złapała i przepytała. Forma łapanki na korytarzu faktycznie wprowadza w zamieszanie, pamiętam że jedną cyfrę w liczbie posłów przestawiłam. Nie uważam, że takie testy są wyrocznią dla kandydatów. Oczywiście trzeba mieć odpowiednią wiedzę o UE , a z drugiej strony wszystkiego można się nauczyć. Osobiście w swoim czasie na UW zdałam na „bardzo dobrze” egzamin z wiedzy o UE u samego doc. dr J.A.Wojciechowskiego i jak każdy prawnik cały czas się doszkalam. Z wiedzy o Parlamencie Europejskim i mechanizmach unijnych też.
Pytania o liczbę członków UE, Komisję Europejską i siedziby PE zadałem innym kandydatom SLD: Annie Jesień, Michałowi Bąkiewiczowi i Maciejowi Żurawskiemu. Żadna z tych osób nie odpowiedziała poprawnie na wszystkie. Kompromitacja?
Nie mam wytłumaczenia na to, że ktoś nie wie dosłownie nic. Może nie każdy umie odnaleźć się w sytuacji, gdy jest przyparty do muru. Mogę mówić tylko o sobie.
Skąd się pani w ogóle wzięła na listach SLD? Leszek Miller mówił, że znacie się od lat…
Nasze drogi w sprawach społecznych i ukraińskich przecinały się od dawna. Już ponad 10 lat temu byłam zaproszona przez pana Millera do delegacji rządowej, pomagałam tworzyć program pobytu na Ukrainie. Przyjaźnię się z jego dziećmi. Zresztą środowisko lewicy jest mi znane od wielu lat, bo jeszcze w tamtych czasach rodzinnie wspieraliśmy prezydenturę Aleksandra Kwaśniewskiego. Mieliśmy okazję poznać wiodących lewicowych polityków. Pani Jolanta Kwaśniewska przez lata patronowała Reprezentacji Artystów Polskich, której powołaniem i funkcjonowaniem się zajmowałam. Zorganizowaliśmy setki wspaniałych meczów międzynarodowych, meczów z politykami czy skoczkami narciarskimi. Aktywnie współpracuję z Polsko-Ukraińską Izbą Gospodarczą, biorę udział w konferencjach i debatach z ramienia Towarzystwa Przyjaciół Ukrainy.
Propozycja startu w wyborach była zaskoczeniem?
Zaskoczeniem niezupełnie, bo już poprzednio kilkakrotnie badano mój stosunek do działania w polityce. Jako absolwentka MBA i radca prawny obracam się w środowisku, gdzie sporo osób uczestniczy w polityce. Wyróżniały mnie siła przebicia i społeczne zaangażowanie, co sprawiało, że często wysuwano mnie do pełnienia funkcji starosty czy przewodniczącej. Ale do momentu, kiedy sama polityka brutalnie po mnie sięgnęła poprzez aferę z CBA, nie myślałam o tym poważnie. Ta sytuacja spowodowała, że musiałam przemyśleć pozycję: "niech sobie rządzący robią co chcą, mnie to nie interesuje, ja stoję obok". Zrozumiałam, że polityka każdego z nas musi interesować. Nie można machnąć ręką i spychać na innych.
Czyli nie zastanawiała się pani długo nad ofertą SLD?
Zawsze rozważam za i przeciw - to efekt bycia prawnikiem. Musiałam ją więc poważnie przeanalizować, bo to bardzo odpowiedzialna rola i oznacza całkowitą zmianę w życiu. Zastanawiałam się, czy moje patrzenie na to, jaki powinien być europoseł, jest komuś potrzebne, czy mam szanse być skuteczna, czy mogę liczyć na odzew ludzi. Ostatecznie podjęłam decyzję na tak.
Leszek Miller nawet u niektórych kobiet lewicy ma opinię seksisty. W 2011 roku mówił, że nieatrakcyjne kobiety na listach odstraszają wyborców. Nie przeszkadza to pani?
Szczerze mówiąc, jestem zaskoczona tymi informacjami. Przewodniczący Miller z tego, co pamiętam, raczej wypowiadał się bardzo szarmancko na temat kobiet. Zapewne mam dużo do nadrobienia, jeśli chodzi o gry polityczne - o to, kto, komu i co powiedział. Ze strony kolegów nie spotkało mnie nigdy nic niewłaściwego. Moją rolą jest zadbać, by tak było zawsze.
Gdyby nie była pani "celebrytką", Miller nie wziąłby pewnie pani na listy. W rozmowach z działaczami Sojuszu nigdy nie pojawiła się sugestia, że potrzebna jest właśnie pani twarz: znana m.in. z tabloidów i kolorowych gazet?
Myślę, że jeśli ktoś jest w mediach i ma znane nazwisko, to można traktować to jako kapitał. Tylko pytanie, jak się go wykorzysta: dobrze czy inaczej. Na pewno nazwisko grało swoją rolę, ale nie wyobrażam sobie, żeby wystawiać kogoś na "jedynkę" tylko z takiego powodu. Czy pan sobie wyobraża, że ktoś postawiłby "ładną buzię" na pierwszym miejscu w regionie, gdyby wiedział, że nie da sobie rady, bo nie ma merytorycznego przygotowania? Są zresztą wspaniałe przykłady w obecnym PE. Ogłoszenie kandydatury włoskiej telewizyjnej spikerki było traktowane z uśmiechem, a ta pani po 5 latach w parlamencie ma najlepsze wyniki, najskuteczniejsze raporty. Inni posłowie mogą tylko powiedzieć "chapeau bas".
W innych regionach i na innych miejscach są byli sportowcy, którzy mają przyciągnąć wyborców nazwiskiem. Z tego samego klucza SLD-owcy mogli wybrać panią.
Jeśli mówimy o mnie, to ja nie dopuszczam takiej możliwości. Jakie jeszcze trzeba mieć wykształcenie i przygotowanie, by być godnym kandydowania? Prezydentem, i to dobrym, mógł być elektryk, a w parlamencie są ludzie bez wyższego wykształcenia. Takie rozumowanie musiałoby prowadzić do wniosku, że mimo iż jesteś dobrym prawnikiem, społecznikiem, biznesmenem, a masz znane nazwisko, nie powinieneś być w polityce, bo tam jest miejsce tylko dla tych, którzy siedzą w niej od dawna!
A kandydatury sportowców pani rozumie?
Zdajemy sobie sprawę, że szanse na mandat nie są pisane dla 10 osób na jednej liście. W związku z czym pracuje się zespołowo na program przedstawiany przez partię. Każdy, kto jest nowicjuszem, musi od czegoś zacząć, choćby od obecności na liście. Niech nawiąże kontakt z ludźmi, przeprowadzi kampanię, wsłucha się w problemy. Dlaczego nie? Trzeba działać. Może akurat jutro Michał Bąkiewicz wyjdzie i zaproponuje rozwiązania, które wszystkim zaimponują. Zbyt powierzchownie się ocenia ludzi. Na pewno słuszne jest przykładanie wagi do tego, czy ktoś zna języki obce. Wiemy, że niektórzy posłowie do tej pory nie potrafią się porozumiewać i jakoś funkcjonują w parlamencie. Ale najważniejsza rzecz, jaka się musi zmienić, to statystyka, która mówi, że 70 proc. Polaków nie zna żadnego nazwiska europosła. Do tej pory często było tak, że polityk bierze mandat, jedzie, uprawia politykę, może zabiera głos, a może i nie. Ludzie muszą wiedzieć, że poseł jest naprawdę ich przedstawicielem. Że wybierają swojego reprezentanta.
I co pani zrobi dla tych ludzi w PE? Pytam o konkrety. Z poziomu europosła trudno będzie coś pani zmienić w Łodzi, z której pani startuje.
Na pewno tak, zdaję sobie sprawę, że niewiele można samemu zdziałać. Tu ważna jest rola frakcji, a z tego, co się prognozuje, to właśnie nasza frakcja będzie najsilniejsza. Frakcja gwarantuje realizację całego lewicowego programu, który jest prospołeczny i zakłada np. uaktywnienie ludzi młodych. Na ten cel lewica wywalczyła już 6 miliardów. Trzeba umieć zwrócić uwagę na województwo łódzkie. Można aktywnie sporządzać raporty w Komisji, można zrobić dobre programy pilotażowe, zapraszać tu ludzi z Brukseli. Poza tym z poziomu europosła można podjąć pracę z regionalnymi ośrodkami, które już mają środki unijne, można zainicjować kilka nowych rzeczy. W urzędzie pracy w Łodzi na 650 osób przypada jeden doradca zawodowy. W Unii średnia to jeden na kilku bezrobotnych. Trzeba to szybko zmienić. Jako europosłanka będę mogła nagłośnić tę kwestię.
Trochę to naiwne myślenie. "Nagłośnić", a zmienić, to dwie różne sprawy.
Jasne, że europoseł oficjalnie nie ma takiego wpływu, ale grunt to zmiana świadomości mieszkańców i samych urzędników. Co do konkretów, to niedługo mam zaplanowaną serię spotkań w każdym powiecie i mieście z kobietami i przedsiębiorcami. Będę rozmawiać o tym, jak wziąć sprawy w swoje ręce, jakie instrumenty wykorzystać, jak w sposób innowacyjny korzystać z funduszy unijnych. Jeśli w Łowiczu młody człowiek przychodzi do urzędu pracy i nie ma go kto obsłużyć, to jest to skandal. Trzeba edukować społeczeństwo, by samo wywierało nacisk na swoich przedstawicieli. To nie są zadania do realizacji w Brukseli, to są rzeczy do zrobienia poprzez pracę w terenie, przez biura poselskie i kontakty z lokalnymi działaczami. Jeśli mówimy o innowacyjności, to powinno się ją zastosować na takich przykładach: w Łódzkim na 100 nowych firm najwięcej pada w ciągu pierwszego roku. Wystarczy zrobić miejscowe ośrodki doradcze, gdzie będzie pracować 3-4 fachowców, i tam właśnie konsultować początkujących przedsiębiorców, analizować rynek. Wystarczy, że dowiedzą się, że trzecia apteka w tym samym rejonie jest niepotrzebna i że nie ma sensu jej otwierać, bo zaraz padnie. Tylko tyle i aż tyle.
Jak tak pani słucham, to myślę, że to program kandydatki w wyborach samorządowych, a nie europejskich. Myślała pani o starcie w lokalnych wyborach?
Nie myślałam, bo po pierwsze otrzymałam propozycję kandydowania do Parlamentu Europejskiego, a po drugie, jako osoba mająca w sobie międzynarodowość i duże doświadczenie w prawie i projektach ponadnarodowych, bardziej się tam przydam.
A jeśli nie? Co potem? Porażka równa się koniec z polityką?
Na pewno długi urlop, który się przyda. Nic się nie stanie, bo ja bardzo intensywnie pracuję zawodowo, więc na pewno brak zajęć mi nie grozi. Mam fundację i firmę. Na pewno dużo możemy zrobić na rzecz Ukrainy i to niezależnie od tego, kto z nas jaką funkcję dziś sprawuje. Polska jest i powinna być najważniejszym partnerem UE w sprawach polityki wschodniej.
Zresztą, porażka nie pasuje do kobiet. My każdego ranka wstajemy z nadzieją na zwycięstwo: czasem małe, codziennie, a czasem wielkie - europejskie. Co ma być, to będzie. Jak mawiała bohaterka wspaniałego filmu „Przeminęło z wiatrem”, "pomyślę o tym jutro!".