– “Głębokie zaniepokojenie” w języku dyplomacji stanowi zapowiedź podjęcia kolejnych kroków politycznych czy ekonomicznych wobec danego państwa – mówi dyplomata Jan Wojciech Piekarski. Przypomina jednak, że w polityce międzynarodowej decydują interesy, a nie sentymenty. – Reakcje Francji czy Wielkiej Brytanii nie powinny dziwić: z punktu widzenia ich relacji bezpieczeństwa Krym nie jest sprawą o pierwszorzędnym znaczeniu – mówi.
Co zachodni politycy chcą powiedzieć, kiedy po raz kolejny w sprawie Krymu mówią o “głębokim zaniepokojeniu”?
Jan Wojciech Piekarski: “Głębokie zaniepokojenie” w języku dyplomacji oznacza groźbę pogorszenia stosunków dyplomatycznych i stanowi zapowiedź możliwości podjęcia kolejnych kroków politycznych czy ekonomicznych wobec danego państwa.
Ale od “głębokiego zaniepokojenia” do tego typu kroków, w tym np. działań militarnych, droga jeszcze daleka.
Tak. Dyplomaci mają cały arsenał środków nacisku, które można stopniować. Można np. przenieść stosunki dyplomatyczne na niższy poziom, wezwać ambasadora na konsultacje do stolicy, a także wycofać z danego kraju personel dyplomatyczny lub zawiesić z nim stosunki.
Kolejnym krokiem jest zerwanie stosunków?
Tak właśnie zrobili np. Amerykanie wobec Iraku, z którym zerwali relacje po wojnie Jom Kippur w 1973 roku. Osobiście jestem przeciwnikiem podejmowania takich kroków, zwłaszcza w sytuacjach narastającego konfliktu. Zerwanie stosunków uniemożliwia prowadzenie dialogu. Co więcej, może też utrudniać działanie służb specjalnych na terenie danego państwa.
Jakie są kolejne kroki, które państwa mogą podejmować w sytuacjach kryzysowych wobec innych krajów?
Działania polityczne, takie jak izolacja na arenie międzynarodowej, zawieszenie kontaktów na szczeblu państwowym, ograniczenia wizowe, ale również wykluczenie z międzynarodowych forów: w odniesieniu do Rosji mówi się dziś np. o wykluczeniu jej z grupy G8 lub co najmniej – zignorowaniu tegorocznego spotkania tej grupy w Soczi.
Ale są też ekonomiczne środki nacisku.
Podstawowym może być zakaz sprzedaży broni lub towarów, które mogą być wykorzystane przeciwko ludności cywilnej. Sankcje takie wprowadzono w przeszłości wobec RPA, któremu kraje Zachodu nie sprzedawały m.in. drutu kolczastego.
Dlaczego?
Bo służył on do grodzenia obozów, w których zamykano więźniów politycznych. Ale sankcje ekonomiczne mogą iść znacznie dalej: od broni, przez wysokie technologie, po konkretne grupy dóbr czy surowców.
Czy nie ma pan wrażenia, że w przypadku konfliktu na Krymie Zachód stosuje tylko najłagodniejsze z form nacisku? Media zaczynają już śmiać się z tych nieustannie powtarzanych deklaracji o “głębokim zaniepokojeniu”.
Rzeczywiście, jak na razie są to przede wszystkim słowa, ale pamiętajmy, że w języku dyplomacji są one ważne. Stanowią ostrzeżenie, że mogą zaistnieć także dalej idące sankcje. Eskalacja dyplomatycznego języka też jest formą wywierania nacisku. Poza tym proszę nie dziwić się, że żadne państwo nie chce jednostronnie decydować o sankcjach – sankcje są skuteczne tylko, jeśli poprze je duża część społeczności międzynarodowej. Inaczej ci, którzy je wprowadzą, poniosą koszty, a pozostali – wykorzystają dla swojej korzyści.
Jak pan sądzi, czy w obecnej sytuacji jest szansa na realne działania społeczności międzynarodowej wymierzone w Rosję. Jak na razie wydaje się, że ani Francuzi, ani Brytyjczycy nie zamierzają ograniczać handlu z Rosją.
W polityce międzynarodowej decydują interesy, a nie sentymenty. Reakcje Francji czy Wielkiej Brytanii nie powinny dziwić: z punktu widzenia ich relacji bezpieczeństwa Krym nie jest sprawą o pierwszorzędnym znaczeniu. Trzeba natomiast budować świadomość, że rosyjskie działania mogą być znakiem, iż kraj ten wchodzi na drogę odbudowy dawnego imperium. Europa – także zachodnia – powinna położyć kres ekspansywnej i mocarstwowej polityce Kremla.