Poniedziałek maraton, wtorek maraton, środa maraton, czwartek maraton. Piątek - podwójny maraton. A to wszystko na pustyni. Czterech Polaków ukończyło pierwszy etap morderczego Sahara Race. Jeden z nich, Marcin Żuk, opowiada dlaczego - i dla kogo - zdecydował się na udział w wyścigu, którego wszystkie etapy ukończyła zaledwie garstka osób na Ziemi.
Jesteście pierwszymi Polakami, którzy postanowili spróbować swoich sił w morderczym Turnieju Czterech Pustyń.
To trudne, ale możliwe. Do tej pory udało się to 28 osobom na świecie, w tym tylko kilku Europejczykom. Pierwszy etap odbył się w Jordanii. Następna pustynia, z którą się zmierzymy, to Gobi w Chinach. Wylatujemy pod koniec maja. Formuła będzie taka sama, jak w Jordanii - biegniemy 250 km w sześć dni, czyli cztery maratony i jeden podwójny maraton.
Jak to się robi?
Dobre chęci to połowa sukcesu. I nie ma w tym żadnej przesady. Wiele osób za nisko ocenia siebie i własne możliwości. To jest typowo polski błąd. Druga połowa sukcesu to ciężka praca i odpowiednie przygotowanie. Osobiście przebiegłem 15 maratonów, a intensywnie biegam od czterech lat. Wcześniej grałem w koszykówkę, uprawiam bowling, w którym jestem mistrzem polski. Sport był w moim życiu zawsze obecny, jestem więc profesjonalnie przygotowanym amatorem, podobnie zresztą jak biegający ze mną koledzy. Nie jesteśmy zawodowcami w bieganiu, nie żyjemy z tego.
A z czego Pan żyje?
Jestem managerem w branży ubezpieczeniowej. Od dwudziestu lat zajmuję się ubezpieczeniami, w tym kierunku jestem wykształcony. Ubezpieczenia i emerytury są bardzo fajne w bieganiu długoterminowym - w bieganiu, zwłaszcza maratonach, też trzeba planować i myśleć strategicznie. Sport jest spójny z biznesem.
Dlatego grube ryby dopinają umowy na polu golfowym?
Na polu golfowym to chyba dla szpanu. Mniej formalne okoliczności sprzyjają podpisywaniu kontraktów. Chodzi też o element rywalizacji. W sporcie nie chodzi zawsze o to, żeby wygrać. Ja wiem, że biegając niczego nie wygram, ale kręci mnie regularność i przygotowywanie się do tego. Cały plan, który mam. Samo bieganie jest nudne.
Wielu biegaczy nie zgodziłoby się z Panem.
To kontrowersyjna teza, ale ja uważam, że bieganie jest nudne. Jeśli nie mam celu, jakim jest start w maratonie czy półmaratonie, to nie chce mi się wstać rano na trening, bo bieganie jest nudne. Ale jeśli mam cel - czyli np. bieg po pustyni Gobi za dwa miesiące - wygląda to zupełnie inaczej.
Trudno sobie wyobrazić, że bieganie po najbardziej niedostępnych i nieprzyjaznych miejscach na Ziemi może być nudne. Co innego na bieżni....
Ukończyłem w życiu 15 maratonów, z tego jeden na bieżni. Myślałem, że się zanudzę, ale to był po prostu etap przygotowań do biegu w Jordanii. W Polsce było wtedy -15 stopni, pobiegłem więc na bieżni. Bieganie na bieżni ma taki plus, że można sobie ustawić odpowiednie tempo i biec z prędkością, którą chciało się osiągnąć. Kolejną zaletą jest możliwość stosowania interwałów.
To był pierwszy raz, kiedy biegł Pan przez pustynię?
Tak. Tam w tej chwili jest ciepło, ale nie gorąco. Gorąco robi się od kwietnia. Najwyższa temperatura wynosiła 32 stopnie, ale trudniej było w nocy, bo było 2-5 stopni. Zimno. Trzeba było więc mieć i krótkie, i długie rzeczy, bo biegliśmy także nocą.
Zmierzch zapada o 18, więc biegliśmy w ciemności rozświetlonej tylko fosforyzującymi chorągiewkami i czołowymi latarkami. To było niesamowite. Paradoksalnie to, że było ciemno, ułatwiało bieg. Rano uzmysłowiłem sobie, że gdybym w blasku słońca zobaczył, dokąd mam dobiec, to nie wiem, czy starczyłoby mi determinacji. W ciemności skupiałem się tylko na osiągnięciu kolejnej chorągiewki, na stawianiu kolejnych kroków.
W ultramaratonie czas trzeba sobie mierzyć na 10-km odcinki. Tak dzieliłem- łatwiej przebiec kilka takich odcinków, niż jeden wielki. Pierwszy raz w życiu przebiegłem taki długi dystans. Na tym etapie wycofało się dziewięć osób. Jedna z Australijek skręciła nogę, musiała więc zrezygnować. To się mogło przytrafić każdemu.
O czym Pan myśli biegnąc?
O wszystkim i o niczym. Myślałem o sprawach zawodowych, życiowych, planowałem następne wyjazdy....Tam ciągle zmieniała się trasa, okoliczności przyrody były niezwykłe, było więc na co patrzeć. Gobi, Atacama, Sahara to tak piękne miejsca, że trzeba chłonąć to, co się widzi.
Skoncentrowałem się na obserwowaniu tego, co wokół mnie, i na trasie. Trzeba uważać, gdzie stawiać nogi, bo pustynia jest bardzo kamienista, podbiegi są bardzo zróżnicowane - trzeba się więc koncentrować na trasie, odległości, tempie, co 40 minut zażywać tabletkę sodowo-potasowo-magnezową. W czasie biegu trzeba zażyć 8-10 tabletek, by zapobiec skurczom mięśni. Tym bardziej, że tam nie było szans na odpoczynek.
Po maratonie idzie się pod prysznic, na masaż, na posiłek....Tam nie było o tym mowy. Był tylko bieg i spanie w beduińskich namiotach, na dywanie. Można było mieć karimatę, ale ja z niej zrezygnowałem, bo to dodatkowe obciążenie. Kluczową sprawą był śpiwór, bo nocą temperatura jest naprawdę niska.
Co trzeba mieć w plecaku?
Na liście, którą wręczyli nam organizatorzy, znajdowało się ponad trzydzieści pozycji. Od tak oczywistych, jak buty do biegania, do takich, jak lusterko, gwizdek, latarka czołowa, czerwona latarka....Niezbędny był też kompas. Na pustyni mogą dziać się różne rzeczy, choćby burza piaskowa. Wtedy taki gwizdek czy lusterko może uratować komuś życie. My jednak trafiliśmy na dobre warunki, nie było więc potrzeby używania gwizdków i lusterek. Najmniejsza waga plecaka, z jaką się spotkałem, to sześć i pół kilograma. Nie wiem, jak ten facet to zrobił, bo samo moje jedzenie ważyło pięć kg. Dwa i pół kilograma samej wody. Mój plecak ważył ponad 14 kg.
Podobno w Pańskim plecaku znalazło się coś niezwykłego - zważywszy na okoliczności.
Pewnie chodzi pani o książkę, którą zabrałem ze sobą. Był to "Ultramaratończyk" Deana Karnazesa.
Jakieś przemyślenie egzystencjalne?
Nie, ale nie ukrywam, że świadomość, iż jesteśmy na ziemi świętej, na pustyni, na której Jezus był kuszony przez 40 dni - ja też byłem kuszony, żeby zrezygnować z biegu - nadała temu doświadczeniu pewien szerszy wymiar. Dookoła jest tak pięknie i cicho, że to wystarczy. Proszę sobie wyobrazić granatowe niebo z milionami gwiazd, bez żadnej miejskiej łuny, gdzie biegnie Pani w absolutnej ciszy. Takiego doznania nie da się z niczym porównać.
Bał się pan?
Nie. Ten wyścig jest bardzo dobrze zorganizowany, trasa bardzo dobrze zabezpieczona, czułem się tam doskonale. Prawie zawsze widziało się kogoś przed sobą, nawet jeśli to był dystans typu kilkaset metrów. Walor krajoznawczy jest tu nie do przecenienia - dzięki Turniejowi Czterech Pustyń możemy pojechać w miejsca, które normalnie są trudno osiągalne. Pustynia Gobi, w tym miejscu, gdzie będziemy biec, jest zamknięta. Żeby zobaczyć Atakamę trzeba by wziąć udział w rajdzie, a żeby dostać się na Antarktydę, gdzie odbywa się ostatni etap Wyścigu Czterech Pustyń, też raczej trudno się dostać.
Niektórzy łowią ryby, Pan dla relaksu biega po Antarktydzie?
To tylko brzmi tak kosmicznie (śmiech). Biegniemy tam w listopadzie, czyli wtedy, kiedy panuje lato. Będziemy się więc czuć tak, jakbyśmy biegali w styczniu w Polsce. To nie jest ekstremalne.
Nie jest?!
Jest trudno, ale nie ekstremalnie. Ekstremalnie byłoby, gdybyśmy po pustyni biegli w sierpniu, przy 50 stopniach Celsjusza. Nie ryzykujemy życia. Kibice i dziennikarze często pytają, czy biegniemy razem. Nie, nie biegniemy razem, bo każdy z nas ma inne umiejętności. To nie jest tak, jak w przypadku himalaistów, że nie można zostawić kolegi. Każdy biegnie dla siebie. Jeśli nawet komuś trafi się kontuzja, to zauważy to ten biegacz, który biegnie po nim.
Po tym biegu czuje pan, że jest lepiej przygotowany do następnych?
O tak. Wiem, jak się pakować, jak planować siły. Pewnie książki już nie będę brał... Zasada jest prosta: pod górę wchodzę, w dół zbiegam. Na płaskim jak najwięcej biegnę, ale często przechodzę w marsz.
Strategia jest tak sama istotna, jak przygotowanie?
Tak. Biega się nogami, ale i głową. Jak ktoś nie ma strategii, to nie da rady. Jeśli komuś żal czasu na poprawienie plecaka, to później będzie miał odparzenia. Jeśli nie zatrzyma się, żeby zjeść, opadnie z sił. Tak było w przypadku jednego z Norwegów. Nie jest filozofią przebiec maraton. Filozofią jest zrobić maraton, potem kolejny, a potem jeszcze dwa.
Po co pan biega?
Bo mogę. Każdy może. Mogę i chcę. Poza tym maraton jest niezdrowy, ale bardzo zdrowe są przygotowania do niego - regularność, rygor treningów cztery razy w tygodniu. Bieganie daje mi cel i motywację. Zamiast siedzieć i marudzić, trzeba coś robić.
Mówi pan o bieganiu jako czymś bardzo praktycznym, podczas gdy wielu biegaczy podkreśla, jak ważna jest w tym filozofia...
Ja nie przywiązuję do tego takiej wagi. Jak ktoś mówi o filozofii biegania, to pachnie mi to lekkim nawiedzeniem. Faktem jest jednak, że bieganie zmienia życie, bo dyscyplinuje. Każdy zdrowy człowiek może za sześć miesięcy pobiec w maratonie i go ukończyć.
Bieganie wycisza?
Tak. Jak się człowiek porządnie zmęczy, to mu od razu głupoty z głowy wylatują.
Biegał pan także z charytatywną grupą biegową Spartan.
Spartanie, których miałem przyjemność współtworzyć, to największa tego typu grupa w Polsce. Michał Leśniewski wpadł na pomysł, żeby przebrać się za Spartan, czyli biec w hełmach, z włóczniami i tarczami, w pelerynach charytatywnie. Dzięki temu udało nam się zebrać pieniądze na operacje dla kilkorga dzieci. Spartanie byli dzielni i waleczni, ale mieli jedną wadę - nie dbali o niepełnosprawne dzieci. Postanowiliśmy to zmienić. Spartanie XXI wieku dbają o dzieci.
Wasz udział w Wyścigu Czterech Pustyń również jest związany z działalnością charytatywną.
Charity running wciąż nie jest popularne w Polsce. Chcemy to zmienić. Dlatego też biegniemy w Sahara Race jako pierwsi Polacy. Przed biegiem w Jordanii nie chcieliśmy robić wielkich zapowiedzi - najpierw trzeba było sprawdzić, czy się uda. Udało się. Kiedy już wiemy, że damy radę, dzięki udziałowi w maratonie na pustyni Gobi zamierzamy zebrać pieniądze dla konkretnego dziecka na potrzebną mu operację. Szczegóły ogłosimy już niedługo, na początku kwietnia. Kolejne projekty - następne etapy wyścigu - też będą charytatywne.
Skąd u Pana ta chęć pomocy? Takie nastawienie często jest konsekwencją własnych trudnych doświadczeń.
Jestem wierzącym człowiekiem. Jeśli Bóg dał człowiekowi jakiś talent, możliwości i trochę odwagi życiowej, to powinien się tym dzielić z innymi. Poza tym ja sam jestem trochę niepełnosprawny, choć tego nie widać. Miałem zapalenie wirusowe ucha wewnętrznego i straciłem słuch w jednym uchu. Noszę aparat słuchowy. Tak naprawdę nie jestem więc super sprawnym człowiekiem. Ale jak są chęci, to można coś robić. Bieganie do mety jest fajne, ale za jedenastym razem się nudzi. Jeśli biegnę, by komuś pomóc, to biegnę i lepiej, i chętniej.
Postępy w przygotowaniach, jak i sam start można obserwować na stronie oraz na Facebooku.