
Według Amerykanów zaginiony malezyjski boeing wcale nie rozbił się niedaleko Malezji, a dotarł aż nad Ocean Indyjski. USA wysłało tam już swój niszczyciel USS Kidd. To jednak nie koniec rewelacji - według amerykańskich ekspertów ktoś mógł ręcznie wyłączyć w maszynie systemy komunikacyjne.
REKLAMA
USS Kidd ma dotrzeć do miejsca poszukiwań w ciągu doby. Najpóźniej będzie tam w piątek wieczorem. Według Stanów Zjednoczonych, samolot musiał się rozbić na Oceanie Indyjskim. Taką informację przekazał stacji ABC pracownik Pentagonu. Amerykanie ustalili to na podstawie tzw. AHM (Airplane Health Management), systemu, który co godzinę wysyła do satelity sygnał. Liczba wysłanych sygnałów pozwala określić, jak długo samolot jeszcze był w powietrzu.
Z nieoficjalnych ustaleń wynika, że niedługo po zaginięciu boeinga niezidentyfikowany samolot, który leciał w kierunku archipelagu Andamanów, został dostrzeżony nad Półwyspem Malajskim. Maszyna leciała w sposób sugerujący, że za sterami siedzi dobrze wyszkolony pilot. Był nią najprawdopodobniej właśnie boeing Malaysia Airlines.
W świetle zebranych dotąd dowodów coraz wiarygodniej ma wyglądać hipoteza mówiąca o celowym zboczeniu z zaplanowanej trasy lotu. Niewykluczone więc, że samolot został porwany.
Taką wersję wspierają informacje uzyskane od amerykańskich źródeł, które twierdzą, że wyłączenie systemów komunikacyjnych w samolocie mogło się odbyć umyślnie. Jak podaje ABC, według Stanów Zjednoczonych w samolocie ktoś musiał ręcznie wyłączyć te systemy. Oznacza to, że samolot zniknął z nieba wcale nie z powodu awarii czy wypadku. A trzeba pamiętać, że według linii lotniczych Malaysia Airlines, samolot nie wysłał sygnału SOS.
W sprawie zaginionego samolotu prawie codziennie pojawiają się jakieś nowe informacje, a wokół sprawy powstały już nawet teorie spiskowe. Przypomnijmy, że malezyjski boeing 777 po prostu zniknął z radarów w sobotę 8 marca i od tamtej pory nie wiadomo, co się z nim stało.
Źródło: ABC
