– W pewnym momencie zauważyliśmy, że jeden strażnik miejski nas śledzi. Nosił ciemne okularki, jeździł za nami. Przychodził i mówił: "Panie Bogumile, znowu się spotykamy!". Za którymś razem jak przyjechał, usiadłem na krawężniku i mówię: panie, co ja mam zrobić, proszę mnie już nie karać – opowiada o swoich początkach w biznesie Bogumił Jankiewicz, założyciel popularnej sieci Bobby Burger. Teraz z Janem Adamskim założył inicjatywę Lokalny Certyfikowany, która ma wspierać lokalny biznes. Nam opowiada o projekcie i o problemach, z jakimi stykają się początkujący przedsiębiorcy w Warszawie.
Z jakimi problemami zetknęliście się w Warszawie jako przedsiębiorcy?
Bogumił Jankiewicz: Przede wszystkim na początku nie wiadomo co zrobić, do kogo pójść, żeby założyć ten biznes. Brak jest łatwego dostępu do wiedzy na temat regulacji dotyczących zakładania biznesu, szczególnie gastronomicznego.
To znaczy, że tego nie ma na stronach urzędu miasta?
BJ: Jest, ale po pierwsze napisane językiem, którego nikt normalny nie zrozumie. Trzeba by przeczytać to kilka razy, by wyciągnąć konkretną dawkę informacji. Do tego stron, na których są te informacje, jest kilka czy kilkanaście. Jedna mówi o takim aspekcie, druga o innym, więc odsyłają do kolejnych www, choć teoretycznie mówią o tym samym. Często też w tych regulacjach znajduje się szereg rzeczy, które początkującego przedsiębiorcy nie interesują, ale odpychają, bo to gąszcz przepisów, przez który trzeba przebrnąć.
Jan Adamski: Do tego prawo zmienia się tak często, że jego interpretowaniem zajmują się specjalne firmy. Jeśli muszą to robić całe przedsiębiorstwa, to jak zwykły obywatel ma sobie z tym poradzić?
Poszliście z tym do urzędu miasta?
BJ: Tak, to jeden z tematów podejmowanych przez nas w trakcie obecnych rozmów z miastem. Ja sam szukając miejsc dla Bobby Burgera zetknąłem się z ZGN-ami (Zakłady Gospodarowania Nieruchomościami – przyp. Red.) i wtedy przeszedłem drogę przez mękę, przez całą tę biurokrację ZGN-owską. Dlatego teraz piszemy poradnik dla "zwykłych" ludzi – co zrobić, żeby dostać lokal od miasta, czy to lepsze niż prywata, zasady przyznawania lokali użytkowych i tak dalej. Robimy to na zlecenie miasta – zapytano nas, czy chcielibyśmy, a że od dawna chodziło nam po głowach stworzenie całego poradnika jak zakładać biznes w Warszawie, zgodziliśmy się.
Czemu akurat Wy dostaliście tę propozycję?
BJ: To wyszło w toku spotkań. Podczas jednej debaty podniesiono taki problem i ja mówiłem, by zrobić akcję informacyjną, a miasto się z tym zgodziło i tak powstała inicjatywa tego poradnika.
Wracając do problemów – czy już po rozpoczęciu działalności, jako food truck, mieliście jeszcze jakieś problemy?
BJ: Tak naprawdę od problemów się zaczęło. Mnie w kierunku stworzenia Lokalnego Certyfikowanego pchnęło, przepraszam za wyraz, to wkur...ienie, które towarzyszyło zakładaniu food trucka. Próbowałem dowiedzieć się, gdzie mogę legalnie stanąć i sprzedawać towar. Chodziłem od jednego urzędu do drugiego, przez Zarząd Terenów Publicznych, potem Zarząd Dróg Miejskich, wydziały targowisk i Bóg wie gdzie jeszcze byłem. Nikt nie potrafił mi powiedzieć, gdzie mogę legalnie sprzedawać towar w przestrzeni miejskiej! I okazało się, że to jest nieuregulowane, a jeśli coś nie jest uregulowane, to nie można tego robić.
W chwalonej przez ekspertów ustawie Wilczka wszystko, co nie było zakazane, było dozwolone. A tu na odwrót?!
BJ: Tak, dowiedzieliśmy się, że to taka zasada: jak coś nie jest uregulowane, to nie wolno tego robić i tyle. Powiedział to ostatnio nawet podczas jednej debaty prezydent Michał Olszewski – jeśli coś jest nieopisane, to znaczy, że się tego nie robi i jest to jedno z podstawowych praw w administracji.
JA: To o tyle absurdalne, że urzędnicy i tak przecież nie ponoszą żadnej odpowiedzialności, a wychodzi na to, że boją się podejmować decyzje.
Jak w takim razie rozwiązaliście ten problem? Bo przecież Wasz food truck jeździł po Warszawie.
BJ: Są tutaj dwie drogi. Pierwsza to dogadać się z prywatnym właścicielem. Tak było w przypadku miejsca na rogu Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej. Prawo do gruntu tam, około tysiąca metrów kwadratowych, uzyskał hrabia Henryk Kos, za roszczenie przedwojenne. Udało mi się jakoś do niego dotrzeć i wynegocjować wynajem, ale nawet nie będę mówił, ile mi to zajęło czasu i pracy.
Mówiłeś o dwóch drogach, więc jaka jest ta druga, nie z prywaciarzami?
BJ: Prosta sprawa – biznes partyzancki. Stajesz, szybko starasz się przez dwie godziny jak najwięcej zrobić i sprzedać, a jak widzisz Straż Miejską to zamykasz klapę i tyle. My w pierwszym miesiącu działania dostaliśmy mandaty na co najmniej 2 tysiące złotych.
To była duża wyrwa w budżecie raczkującej firmy?
BJ: Jakoś to się jeszcze wtedy dopięło, ale w pewnym momencie zauważyliśmy, że jeden strażnik miejski nas śledzi. Nosił ciemne okularki, jeździł za nami, wiesz (śmiech). Przychodził i mówił: "Panie Bogumile, znowu się spotykamy!". Pamiętam, że za którymś razem jak przyjechał, usiadłem na krawężniku i pytam: panie, co ja mam zrobić, proszę mnie już nie karać. I jak się ukorzyłem, to wystawił nam mandat nie za handel, a za jakąś tam inną rzecz i zamiast 500 zł było 200. Ale wtedy uznałem, że nie ma co walczyć z wiatrakami i trzeba dogadać się z właścicielami prywatnymi. Akurat otworzyła się możliwość stanięcia na Świętokrzyskiej i tak też zrobiliśmy. Od tamtej pory zawsze staliśmy na terenie prywatnym.
Czy to znaczy, że przyszliście do miasta 2 lata temu z problemem wynajmu miejsca dla food trucków i od tamtej pory nic się z tym nie ruszyło?
BJ: Trochę się zmieniło. Uczestniczyliśmy w zawiązaniu takiego stowarzyszenia food truckowców, które spotyka się właśnie z Michałem Olszewskim i innymi osobami z miasta i próbują ustalać regulacje. Teraz chyba jest tak, że są strefy gdzie jest zakaz, są takie gdzie wolno i takie, gdzie miasto "przymyka oko". I faktycznie widuję food trucki na ulicach, więc coś musiało się zmienić.
Z Waszych obserwacji wynika, że takie problemy to kwestia polityki lokalnej czy raczej ogólnopolskiej – i samorząd tu nic nie może zdziałać?
BJ: Odpowiem tak: ostatnio podczas jednej debaty pan Cezary Kaźmierczak ze Związku Przedsiębiorców powiedział coś takiego, że jeden z postulatów do miasta to uruchomienie programu PL+0. Chodzi o to, żeby Warszawa stosowała tylko prawo krajowe i nie dodawała do tego żadnych swoich regulacji. Z tego co wiem od inwestorów, to nadmiar regulacji często zniechęca ich do rozpoczęcia działalności w Warszawie.
W Waszym odczuciu urzędnicy i politycy samorządowi chcą rozwiązać ten problem regulacji, czy raczej nie są chętni do pomocy?
JA: Póki co, przynajmniej w słowach, wygląda na to, że chcą. Trudno jednak powiedzieć póki co, na ile za tym pójdą czyny. Mamy wrażenie, że wola jest dobra po ich stronie, ale czas to zweryfikuje. Choć ta dobra wola występuje bardziej na szczeblu urzędników, niż polityków. Ja nie miałem też problemu z założeniem działalności, faktycznie zrobiłem to w jeden dzień, w jednym okienku.
BJ: To też zależy pod jakim kątem na to patrzymy. Jeśli chodzi o oddolne akcje i promocje, to wykazują chęć. Ale z punktu widzenia przedsiębiorcy widzę zmiany, widzę, że panie w okienku niezbyt chętnie dzieliły się wiedzą i nie były zbyt pomocne, a teraz są miłe i pomagają. Ja z jednej strony atakuję, ale z drugiej rozumiem urzędników – bo często są spętani biurokracją. Ale widzę dobrą wolę. I przyznam szczerze, że często łykam te ich gadki (śmiech). A co do jednego okienka, to czasem nie działa ono tak, jak powinno, bo urzędnicy nie sprawdzają, czy przyniesiona dokumentacja jest poprawna. I wysyłają to dalej, a jak wyjdzie błąd w którymś z urzędów, który to weryfikuje, to wszystko trzeba robić od początku.
Jak do tych problemów ma się wasz program Lokalny Certyfikowany? Jak to dokładnie ma działać?
JA: Założenie ideologiczne było takie, by połączyć wielu mniejszych przedsiębiorców w jedną grupę, która będzie miała silniejszy głos. Namacalnym dowodem na skuteczność tej metody było wspomniane stowarzyszenie food trucków. Teraz jednak chcemy skupić się na tym, by spopularyzować akcję, stworzyć modę na korzystanie z usług i kupowanie u lokalnych firm. Zdaliśmy sobie sprawę, że na początku to jest najważniejsze.
BJ: Ten kierunek polityczno-urzędniczy, niestety, zszedł na dalszy plan, chociaż w pierwszej wersji był jednym z najważniejszych postulatów. Bo żeby móc mówić o sile nacisku, głosu grupy, to najpierw trzeba ją stworzyć. Ja przy tym podkreślam, że my nie chcemy mieszać się w politykę, nie chcemy być ugrupowaniem politycznym. Chcemy być niezależni, robić swoje, zarabiać kasę i innym dawać zarabiać kasę.
Jaki cel chcecie osiągnąć wydawaniem licencji Lokalny Certyfikowany?
BJ: To, co w pierwszej kolejności jest dla nas ważne, to sprawić, by osoba, która idzie po ulicy i zobaczy znak Lokalny Certyfikowany, pomyślała: o, to jest dobre dla mojej społeczności. Bo firma odprowadza podatki, z których buduje się u mnie drogi, pewnie zatrudnia sąsiada, sprawia, że w okolicy są nie tylko banki, ale jakiś lokalny koloryt. Chcemy wyrobić w ludziach świadomość, że kupowanie u lokalnych się opłaca, bo w efekcie bogacę się ja, bogaci się sąsiad. A z drugiej strony dać szansę przedsiębiorcom, by mieli realne szanse konkurowania z dużymi firmami. Obrazując to: jak masz ciasto drożdżowe, które rośnie, to korporacje całe to ciasto, które narosło, odcina i daje się nim najeść ludziom za granicą. My chcemy, żeby całe ciasto zostawało przy polskim stole.
Okej, ale z tego, co wyczytałem, uczestnictwo jest uznaniowe – macie jakiś sposób weryfikacji, czy aby ktoś Was nie oszukuje?
JA: Weryfikujemy własnościowo: sprawdzamy czy właściciel przedsiębiorstwa jest faktycznie z lokalnej społeczności, tak samo w przypadku spółek. Patrzymy też, czy firmy te nie są związane z korporacjami. Nie bierzemy za to pieniędzy, więc też liczymy na to, że nikt nas nie oszukuje. Chociaż i to się zdarzało.
To znaczy, że już odrzuciliście jakieś kandydatury?
BJ: Tak, trzy przedsiębiorstwa, ale nie chcę się wdawać w szczegóły. Dość powiedzieć, że jedno z nich napisało, że zajmuje się tym i tym, a okazało się, że robiła coś innego. I w tym, co robiła, nie było nic złego, ale skłamali. Mamy pewien problem z franczyzobiorcami, bo jednym z warunków przystąpienia do licencji jest niezależność podejmowania decyzji, ale to jeszcze kwestia, w której szukamy jakiegoś rozwiązania.
Czyli przedsiębiorcy korzystają, a gdzie w tym wszystkim jest klient?
BJ: Korzystają wszyscy: przedsiębiorcy, miasto – bo podatki zostają tutaj, i mieszkańcy – bo dzięki temu ich miasto się rozwija. Jeśli chodzi o konsumentów, to cały czas zastanawiamy się nad tym co zrobić, by również i oni bezpośrednio korzystali na Lokalnym Certyfikowanym. Tym bardziej, że ludzie sami do nas piszą, że mają w okolicy fajny biznes, któremu powinniśmy się przyjrzeć i wciągnąć do programu. Nad korzyściami dla klientów cały czas myślimy, ale nie chcemy wprowadzać takiego zwykłego programu lojalnościowego czy masowych zniżek. Dlatego jeśli ktoś ma pomysł, co można tutaj ciekawego zrobić, to zachęcam do pisania do nas. Musimy wciągnąć w to klientów, bo przedsiębiorca bez konsumenta to jest nic.
Jak dużo firm do tej pory, w ciągu tego 1,5 miesiąca działania, się do Was zgłosiło?
JA: Dostajemy kilka zgłoszeń dziennie, w tym czasie wydaliśmy 85 licencji. Jak na taki czas, to fajny wynik. Musieliśmy do tego uruchomić procedurę licencjonowania online, bo nie dało rady się z wszystkimi spotykać. Zgłaszają się do nas ludzie nie tylko z Warszawy, ale i innych miast, bo akcja przecież jest ogólnopolska.
Oddźwięk uczestników jest pozytywny?
JA: Jak najbardziej, słyszymy, że to fajny pomysł, media same piszą o nas artykuły. Ludzie nam wierzą, bo akcja jest szczera, oddolna i transparentna.
A Wy, jak się domyślam, wymiernych korzyści z tego nie macie?
JA, BJ: Mamy satysfakcję, bo przecież skorzystamy na tym wszyscy.