"Intencją urzędników PE jest, aby politycy jak najmniej angażowali się w prace Parlamentu. (...) Dlatego stworzono cały system "legalnej korupcji", to znaczy takich zachęt i ułatwień, które skłaniają MEP-ów raczej do skorzystania z szeregu przywilejów i sposobów zarabiania, niźli do wtrącania się do procesów politycznych" - pisze Marek Migalski w książce "Parlament Antyeuropejski". Pozycji, która może wywrócić kampanię przed wyborami do PE.
Pieniądze, przywileje, życie w luksusie i szansa na ustawienie się na przyszłość. Oto główne wyzwania, które tak naprawdę stoją przed większością polityków zasiadających w Parlamencie Europejskim. Reguły rządzące w Brukseli, które pozwalają zarabiać członkom parlamentu gigantyczne sumy opisuje w swojej najnowszej książce "Parlament Antyeuropejski" Marek Migalski. Były eurodeputowany Prawa i Sprawiedliwości (później PJN i Polski Razem...) nie ma szans na reelekcję na listach nowego ugrupowania i zdradza dziś najskrytsze sekrety kolegów z europejskich ław.
"Legalna korupcja"
Migalski opisuje więc szczegóły tego, jak na samych funduszach na dojazdy do Brukseli można zarobić w trakcie kadencji nawet... półtora miliona złotych!. Taki zarobek dzięki 49 eurocentom, które każdy eurodeputowany dostaje za kilometr podróż autem wymaga jednak niezwykłego poświęcenia i świetnej logistyki. Nie jest to jednak niemożliwe. Tymczasem już zupełnie normalnie przez te pięć lat kadencji można zarobić co najmniej kilkaset tysięcy złotych tylko za to, że jeździ się autem. Dlatego są i tacy, którzy przez cały tydzień potrafią podróżować między Belgią a Polską.
Zdaniem autora "Parlamentu Antyeuropejskiego", te możliwości legalnego i łatwego zdobycia małej fortuny stworzono w Unii Europejskiej z premedytacją. Po to, by jak najmniej czasu trzeba było spędzać w gmachu Parlamentu Europejskiego. "Posunąłbym się nawet do stwierdzenia, że to spełnienie marzeń unijnych urzędników - politycy zamienieni w kierowców, obsypani pieniędzmi i odsunięci od 'poważnej i merytorycznej' polityki" - sugeruje eurodeputowany.
W swojej książce Marek Migalski zwraca jednak uwagę, że pieniądze za przejazdy to nie jedyny sposób na życie w luksusie dzięki legitymacji eurodeputowanego. "Loty to najżywiej dyskutowany temat wśród wszystkich członków Parlamentu Europejskiego" - zdradza. Dlaczego? Bo każdy szanujący się polityk europejski walczy o tytuł "hona". Chodzi o najwyższy status "honorable" na pokładach linii lotniczych. Taki, który daje prawo do przelotów w najbardziej luksusowych warunkach, gdzie do snu podawana jest piżama, a obsługa drży, gdy w wazoniku pasażera zabraknie świeżej róży.
O co walczą w Brukseli?
Tego typu usług nie trzeba od razu wykupować z małą fortunę. Wystarczy po prostu latać niezwykle często i w dalekie trasy. Pozwalający na zdobycie najwyższego pasażerskiego statusu program Miles & More polega bowiem właśnie na nabijaniu mili. Dlatego europosłowie latają chętnie i po całym świecie...
"Jeden z europosłów opowiadał mi kiedyś, że był pewien, iż zgromadzone mile wystarczą mu, by już od nowego roku miał status hona i czarną kartę umożliwiającą korzystanie ze wszystkich dobrodziejstw z tego wynikających. Ale ku swojemu przerażaniu 30 grudnia zorientował się, że brakuje mu kilkuset mil. Co zrobił w tej sytuacji? Natychmiast zarezerwował lot do Warszawy i z powrotem, by jeszcze 31 grudnia nabić potrzebne mile i móc w nowym roku rozkoszować się limuzynami i first class lounge'ami" - czytamy w europarlamentarnych wspomnieniach Migalskiego.
Dzięki nabijaniu mil spędzonych w powietrzu za pieniądze europejskich podatników politycy mogą bowiem korzystać ze wspomnianych limuzyn, które podwożą ich od wyjścia z jednego samolotu pod drzwi drugiego. Jednak to i luksusowy lot to nie jedyna korzyść. "Hon" może zapraszać do ekskluzywnego saloniku na pokładzie samolotu swoich gości, a także fundować dzięki swojemu statusowi podróże rodzinie i znajomym.
Dojne krowy
Marek Migalski pisze sporo także na temat około dwunastu tysięcy euro czystego przychodu, na który składa się pensja i przede wszystkim diety parlamentarne. Za co przysługują? "Nic nie trzeba zrobić oprócz złożenia własnoręcznego podpisu w tak zwanym rejestrze, czyli specjalnie wydzielonym pokoiku. Siedzi tam strażnik i trzyma na biurku listę obecności" - dpowiada polityk. Między 7:00 a 22:00 trzeba więc się tam pojawić i pierwszym lotem można wracać do Polski. Niektórzy w piątkowy poranek stoją nawet w kolejce od pierwszych minut, by zdążyć jeszcze na lot do kraju o 8:00. Eurodeputowani nie raz udowodnili, że choć to trudne, nie jest niemożliwe.
Udowodnili też, że możliwe jest, by mieć małą rzeszą asystentów opłacanych z funduszy PE, ale większości z nich nie znać. Marek Migalski jest prawdopodobnie pierwszym eurodeputowanym, który zdradza, że polskie partie polityczne znalazły sposób na to, jak za pieniądze z Brukseli finansować działania w kraju. Według Migalskiego, większość europosłów po prostu jest zmuszana do tego, by podpisywać umowy z ludźmi, których na oczy nie widzieli. Ci formalnie są ich asystentami, ale w rzeczywistości pracują dla całego ugrupowania.
Fundusze na biura tym bardziej są więc "dla partii". "Jakiś lokalny poseł wywiesza na swoim biurze tabliczkę, że jest to także biuro europosła, i w ten sposób może za darmo, czyli za pieniądze od MEP-a, zajmować ten lokal. Eurodeputowani są więc dojnymi krowami ssanymi przez aparaty partyjne..." - nie pozostawia wątpliwości Migalski.
Trudno więc wątpić, by to wszystko wkrótce nie stało się jednym z głównych tematów kampanii przed wyborami do Parlamentu Europejskiego, w czasie której politycy próbują przekonać nas, że to właśnie w Brukseli nasi przedstawiciele mają do wykonania najważniejsze zadania...
O tym już w środowy poranek będziemy rozmawiali z Markiem Migalskim w cyklu "Bez autoryzacji". Serdecznie zapraszamy!