Symbolem trwającej kampanii wyborczej są debaty. Nie tylko te telewizyjne, które oglądać można codziennie, ale też te na uniwersytetach, szumnie nazywane "akademickimi". Ale de facto nie różnią się one od partyjnych wojenek w telewizji. Tak samo uważała widownia debaty na UW, która domagała się przerwania panelu i przejścia do fazy pytań.
Uniwerystety są nie tylko miejscem, gdzie eksperci analizują programy wyborcze polityków, ale też sami politycy prezentują je publice. Mają temu służyć debaty, nazywane "akademickimi", co ma odróżnić je od programów telewizyjnych, gdzie jest głośno i nie na temat.
Ale zaproszenie na debatę polityków często goszczących w mediach powoduje, że taka debata przypomina nieco dłuższe wydanie "Kawy na ławę" czy "Woronicza 17". Może jest wesoło i lekkostrawnie, ale przecież nie o to chodzi. Trudno wymóc na politykach wyższy poziom debaty, bo nawet jeśli zada się pytania niepadające na antenie telewizyjnej, politycy i tak odpowiadają jak chcą. Tak było na debacie na Uniwersytecie Warszawskim, w której wzięli udział Wojciech Olejniczak, Julia Pitera, Ryszard Kalisz, Jacek Kurski i Zdzisław Kradnodębski. Prowadzili spotkanie Jacek Żakowski i Ewa Marciniak.
Nie odpowiadało to widowni, która po 90 minutach słuchania polityków chciała przerwać panel i przejść do fazy pytań widowni.
Dla kogoś, kto jest w miarę na bieżąco z polską polityką taka debata nie wniosła nic nowego. Wojciech Olejniczak z SLD stwierdził, że dzisiaj Unia zajmuje się regulacją rozmiarów klatek dla zwierząt, ale powinna zająć się na przykład określeniem jak duże powinny być klasy w szkołach.
Według niego bez Unii nie da się tego uregulować. Krzysztof Bosak z Ruchu Narodowego zarzucił mu "uprawianie obrzydliwej europropagandy". Poza tym było dużo żartów, dowcipu sytuacyjnego i lania wody. Jak zawsze.