Kiedy kilka lat temu zaczął przyjeżdżać do Polski, poczuł, że zbliżył się do swojego ojca, Leopolda Tyrmanda. LT, jak go nazywa. W Polsce wydał książkę, tu prowadzi interesy, tu angażuje się w politykę. – Kocham Polskę – mówi Matthew Tyrmand, który znowu przyjeżdża do Warszawy. Tym razem, między innymi, na wystawę "Ulice Złego".
Niedługo przylatujesz do Polski. Na wystawę "Ulice Złego"?
To nie jest bezpośredni powód, przyjeżdżam raczej odwiedzić przyjaciół i w interesach, ale bardzo się cieszę na tę wystawę. Słyszałem, że jest znakomita. Cały maj spędzę w Polsce, wtedy też odbędzie się pewne wydarzenie w ramach wystawy z moim udziałem.
Niewiele jest książek, które od lat cieszą się niesłabnącym powodzeniem i zyskały status kultowych. Skąd ta fascynacja Polaków "Złym"?
Sądzę, że Polacy są zafascynowani "Złym" z powodu wszystkiego tego, co działo się w czasie wojny i później, co miało wpływ na ich życie przez wiele lat później. Ja kocham "Złego", bo to niezwykła historia. Nie znam innego przypadku stolicy, która byłaby doszczętnie zniszczona, zredukowana właściwie do gruzowiska, a którą odbudowali ludzie, przez lata wiodący swoje życie wśród ruin ukochanego miasta. W dodatku żyjący w okrutnej opresji komunizmu. Łatwo dostrzec, jak w odpowiedzi na ich rozpacz powstało miejsce na bezprawie i chuligaństwo. Mój ojciec uwielbiał stare westerny: dobro walczy ze złem. Najbardziej lubił "High noon" z Garym Cooperem – dla niego to była alegoria konfliktu Amerykanie – Sowieci. I "Zły", mimo że napisany w latach 50., ma tę atmosferę. To naprawdę wyjątkowa opowieść, doskonale napisana, nic więc dziwnego, że wciąż jest czytana przez kolejne pokolenia. Na pewno popularności książki nie zaszkodziło, że Warszawa to fantastyczne, pełne energii historyczne miasto, które kochają ci, którzy w nim mieszkają. Całkiem jak mieszkańcy Chicago. I to są dwa miasta, w których czuję się jak w domu.
Od wydania Twojej książki "Jestem Tyrmand, syn Leopolda", minęło już ponad pół roku. Wygląda jednak na to, że Twoje związki z Polską są coraz bliższe.
Zdecydowanie. Z każdym przyjazdem – pięć czy sześć razy, gdy przyjeżdżałem incognito, jeszcze przed całym zamieszaniem związanym z książką – czułem się bardziej związany z kulturą i historią Polski. Tym samym lepiej poznawałem mojego ojca i rozumiałem doświadczenia, które były jego udziałem. Jak wiadomo, to nie jest radosna opowieść, jednak tak bogata i pełna niuansów, że poczułem, że warto ją poznać. Kulminacją mojej fascynacji Polską były starania o obywatelstwo, które zostało mi przyznane w 2012 roku. Byłem więc Polakiem zanim zacząłem występować publicznie.
Wiedziałeś, że będzie się chciał zaangażować w życie publiczne w Polsce? Napiszesz książkę, publicznie wesprzesz Gowina i Balcerowicza, zaczniesz pisać felietony dla "Super Expressu"?
W ogóle o tym nie myślałem. Chciałem tylko poznać kraj mojego ojca. Może dziewczyny. Wszystko, co wydarzyło się w ciągu tych dwóch lat od przyznania mi obywatelstwa, jest fantastyczne, ale nie zostało zaplanowane.
To wszystko nie wydarzyłoby się, gdyby nie Twoja decyzja o odejściu z Wall Street, gdzie pracowałeś jako finansista.
Dzięki temu mogłem bardziej zbliżyć się do moich polskich korzeni, a to wszystko, co wydarzyło się później, a więc wydanie książki, polityka, wykłady, które prowadzę i przedsięwzięcia biznesowe tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że porzucenia świata Wall Street, w którym od szóstej rano do 18 byłem przykuty do biurka rzez pięć dni w tygodniu, było słuszną decyzją.
Masz poczucie, że dzięki temu lepiej poznałeś swojego ojca?
Im częściej i dłużej przebywałem w Polsce, im więcej się dowiadywałem o historycznych zawiłościach, tym bliżej ojca się czułem, a jednocześnie coraz wyraźniej widziałem, jak bardzo jestem do niego podobny. Jestem produktem mojego LT. Im więcej jego dostrzegałem w sobie, im więcej siebie dostrzegałem w nim, tym bardziej czułem, że chcę się zająć jego spuścizną, ale też, by budować moją własną.
Nazwisko Tyrmand otwiera wiele drzwi.
Jasne. W Polsce. W Stanach to, że mam na nazwisko Tyrmand i jestem synem mojego ojca nie miało żadnego znaczenia, do wszystkiego musiałem dojść sam, bez pomocy z żadnej strony – byliśmy z mamą i moją siostrą sami przeciwko światu. I z tym światem musiałem sobie radzić, niezależnie od tego, czy chodziło o pieniądze, wsparcie, decyzje do podjęcia. Więc teraz, kiedy mam możliwość zbliżyć się do historii mojego ojca i widzieć kraj, z którego był tak dumny – po upadku komunizmu byłby jeszcze bardziej dumny, choć jestem pewien, że nie podobałby mu się zestaw będących u władzy, skorumpowanych gnid i równie zła wersja brukselska – zamierzam z niej korzystać. Kocham Polskę.
To musiało być emocjonalnie trudne – zmierzyć się z emocjami, które, być może, przez długi czas były zakopane?
Nigdy nie zakopywałem żadnych emocji. Nie jestem takim człowiekiem. Jestem otwarty aż do przesady. Mówię to, co myślę. W dodatku nie mam cholerycznego usposobienia, nie ważne więc, jak źle się dzieje, właściwie się nie denerwuję. Frustracja – tak, zdarza się, kiedy sprawy nie układają się tak, jak bym chciał, ale wtedy myślę, że po prostu muszę ciężej pracować. Z tego powodu zresztą pewnie nie zostanę nigdy wybrany na żaden publiczny urząd. Pamiętasz, jak Sarkozy wyzywał wszystkim od idiotów i prostaków? Cóż, ja bym pewnie robił to każdego dnia. Nie toleruję głupców. Mój ojciec też ich nie tolerował.
Przyjazd do kraju ojca, którego właściwie nie znałeś, ponieważ zmarł kiedy miałeś cztery lat, przeszedł więc bezboleśnie?
Tym, co z całą pewnością nie przeszło bezboleśnie, był wyjazd do Auschwitz. Ale to było jak katharsis – płaczesz, kiedy widzisz nieszczęście, zło i śmierć. Wiesz, że jesteś człowiekiem i może cię spotkać ogromne cierpienie. Myślenie o tym, że to był los większości rodziny mojej mamy, w której prawie wszyscy zginęli, i że mój ojciec cudem uniknął takiego losu, było dla mnie bolesne. Sądzę jednak, że byłbym bardzo poruszony nie mając żydowskiej krwi. Nawet, gdyby duża część mojej rodziny nie została w ten sposób zamordowana.
Jakiś czas temu planowałeś otwarcie w Warszawie restauracji/baru jazzowego zbudowanego wokół legendy Twojego ojca. Miejsca, które jemu by się podobało. To dalej Twój plan?
Tak, ale na razie odsunięty w czasie. Uznaliśmy z moim biznesowym partnerem, że to nie jest odpowiedni czas na otwieranie restauracji w Polsce. To trudny biznes nawet wtedy, kiedy ekonomia jest stabilna, jednak teraz, kiedy według mnie za jakieś półtora roku Polska pogrąży się w recesji – to decyzja nie tylko ryzykowna, ale zwyczajnie głupia. Na razie więc badamy inne możliwości biznesowe w Polsce, które nabierają coraz bardziej realnych kształtów, na razie jednak, przed podpisaniem umów, jest za wcześnie, żeby o tym mówić.
Twoje zaangażowanie polityczne skończyło się razem z wrzuceniem do sieci nagrania, w których bardzo krytycznie oceniłeś polski rząd i poparłeś Gowina?
Skąd. Pracuję nad wieloma rzeczami, między innymi razem z Adamem Andrzejewskim, który z 2010 roku startował w wyborach na gubernatora stanu Illinois (i którego, jako jedynego polityka poza Polską, wsparł Lech Wałęsa), prowadzimy "American Transparency". Kampania Adama opierała się na transparentności w polityce, a po wyborach kontynuuje te działania. Nasz projekt nosi nazwę OpenTheBooks.com, mamy zamiar przeszczepić go na polski grunt. Chodzi o gromadzenie danych na temat rządowych wydatków i udostępnianie tej wiedzy obywatelom. Dołączyłem do niego w połowie 2013 roku i od tamtej pory świetnie się bawimy ujawniając skalę korupcji. Naszą działalnością interesują się media, przyłączają się do na nas niektórzy politycy. Dla mnie to wolontariat, żeby płacić rachunki zajmuję się konsultingiem i inwestycjami. To mój sposób oddania czegoś mojemu krajowi – postawić tylu polityków, ile się da, w stan oskarżenia. To samo chciałbym zrobić w Polsce.
W pewnym sensie robisz to w swoich felietonach w "Super Expressie"...
I jestem z tego powodu bardzo zadowolony. Pierwsze trzy – cztery felietony były pozytywne, jeden z nich miał tytuł "Polska kultura źródłem jej sukcesu". Pomyślałem, że za wcześnie na bardzo mocne teksty. Ale muszę powiedzieć, że własna kolumna w tabloidzie, na której mogę punktować skorumpowanych oszustów, to coś, z powodu czego jestem bardzo podekscytowany. Mój ojciec mawiał, że wiele można powiedzieć o człowieku na podstawie tego, jakich ma wrogów. Wygląda na to, że w ciągu najbliższych kilku lat przybędzie mi porządnych wrogów. Jak już mówiłem, mówię co myślę. Przykro mi więc, skorumpowani plutokraci – idę po was.
Pod niektórymi Twoim tekstami pojawiają się mało merytoryczne komentarze. Niektóre są wprost antysemickie. "Autor jest jednym z wielu przebrań żydowskiego oszustwa" – przeczytałam pod jednym z nich. Dotyka Cię to?
Raczej bawi. Nie mogę traktować poważnie jakiegoś sfrustrowanego, bezrobotnego faceta koło 40, który mieszka z rodzicami i komunikuje się na poziomie trzecioklasisty. Mój ojciec mówił: "Tak długo, jak o mnie mówią...". Lubię, kiedy ludzie mówią: "Wracaj do Nowego Jorku, głupi Żydzie". Odpowiedź jest krótka: Nie. W zależności od nastroju czasem dorzucam nazwę czynności, którą ewentualnie mógłby wykonać mój – z braku lepszego słowa – adwersarz. Bawi mnie też, kiedy słyszę albo czytam, u publicystów, jak to bankowość jest w sięgających wszędzie żydowskich rękach – sądziłem, że ci ludzie są dorośli. Ale dzieci są dziećmi, a idioci – idiotami. Nudno byłoby, gdyby każdy zgadzał się z każdym. W dodatku chodziłem do publicznej szkoły na Brooklynie. Polskie trolle nie wiedzą za dużo o życiu w dżungli, jaką jest taka szkoła w mieście, które było straszne, zanim Giulliani je posprzątał. Uodporniłem się.