Światowy Dzień Walki z Bezrobociem zbiegł się w czasie z moją wizytą w małej wsi w województwie zachodniopomorskim. Z dystansu łatwiej spojrzeć na wyzwania, jakie stoją przed pracodawcami i pracownikami. Z dystansu wyraźniej widać, że powiedzenie „chcieć to móc” nie jest jedynie truizmem, przeciwnie, działa i może naprawić sytuację na rynku pracy.
- Jak się chce pracować, to się pracuje, a jak się nie chce to można co najwyżej ryby łowić i potem gospodarzom sprzedawać, albo ambony stawiać, w nagance czasem połazić - mówi spotkany przeze mnie na świątecznym urlopie mieszkaniec małej wsi w województwie zachodnio-pomorskim. - Jak tylko PGR-y pozamykali to ja poszedłem do roboty do tych, co mają większe gospodarstwa, potem wyjechałem zagranicę do pracy, a jak wróciłem szukałem roboty u leśników - dodaje.
W tak małych społecznościach panują inne zasady i istnieją inne klasy społeczne niż w mieście. Rozmowy z ludźmi tam mieszkającymi spowodowały, że zupełnie inaczej spojrzałem na problem bezrobocia strukturalnego, które - wydawało mi się - jest tworem absolutnie nie do ruszenia, że trzeba tylko czekać, aż osoby, które zaczynały karierę w poprzednim systemie i nie są wykwalifikowanymi pracownikami, opuszczą rynek pracy.
Kto jest kim?
Najniższa klasa społeczna to tak zwani bezrobotni. Piszę „tak zwani”, bo nie znaczy to, że nie wykonują żadnej pracy. Nie mają stałej umowy. Pracują dorywczo - chodzą w nagance podczas polowań, stawiają ambony, porządkują wycięte drzewa, grodzą pastwiska i pola na zlecenie ZUL-owców (pracowników Zakładu Usług Leśnych), strażników leśnych bądź leśniczych. Zdarza się też, że łowią ryby w pobliskich stawach i za 25 złotych sprzedają zamożniejszemu gospodarzowi kilka płotek, kilka okoni i dwa spore szczupaki.
Klasa średnia to osoby, które mają stałe zajęcie - umowa o pracę, ubezpieczenie i około półtora tysiąca miesięcznie. - Ja jestem bardzo zadowolony. Mam pracę, do emerytury mi się liczy, pracuję u dobrych ludzi, którzy prowadzą w okolicy pensjonat. Pomagam ze wszystkim - koszę, buduję, sprzątam, ciągnikiem jeżdżę - mówi pan Krzysztof. Jego (i jemu podobnym) status podnosi jeszcze jeden fakt - on daje pracę. To nadal klasa średnia, ale od niego więcej zależy. To on decyduje, kto pójdzie w nagance, kto pomoże przy zbiorach, czy drobnych pracach u jego gospodarzy. To on wypłaca im pieniądze, on organizuje. Jest więc kimś więcej, niż tylko pracownikiem. Używając wielkomiejskiej nomenklatury, pan Krzysztof jest menadżerem ds. zasobów ludzkich.
Klasa średnia wyższa to leśniczowie - państwowa posada, służbowy samochód, dom i sporo podwładnych. Nie mają co prawda wielkiego wpływu na sytuację finansową klasy średniej, ale zdecydowanie mają wpływ na pracę dla klasy niższej. - Do mnie dzwonił leśniczy ostatnio, ale mi się już nie opłaca robić dla niego. Ja mam szefa i posadę, mam co robić. Nie potrzebuję takich robótek na boku - przyznaje pan Krzysztof.
Klasa wyższa - nadleśniczy. Zarządza zespołem leśniczych, ma wielki szacunek mieszkańców, wiele od niego zależy. Można powiedzieć klasa sama w sobie.
Dzień walki z bezrobociem
Brak pracy jest obecnie jednym z najpoważniejszych wyzwań z jakimi zmaga się ludzkość na całym świecie. Zdaniem Małgorzaty Kordoń z Wojewódzkiego Urzędu Pracy w Zielonej Górze, urzędy pracy mają narzędzia do łagodzenia skutków bezrobocia. Pomagają zdobyć potrzebne doświadczenie lub nawet założyć własną firmę. 11 kwietnia to Światowy Dzień Walki z Bezrobociem
Co z tą strukturą?
Bezrobocie strukturalne, mówiąc najprościej, wynika z rozminięcia się umiejętności pracowników z wymogami pracodawców. W Polsce powstało po transformacji, jako skutek restrukturyzacji górnictwa, hutnictwa, a na wsiach - po likwidacji Państwowych Gospodarstw Rolnych. Jak mówił nam główny ekonomista X-Trade Brokers Przemysław Kwiecień, neutralny poziom bezrobocia w Polsce wynosi około 10 procent, w krajach rozwiniętych o połowę mniej. - To wynik słabego wykształcenia, efektem strukturalnego bezrobocia jest właśnie niedopasowanie popytu na pracę z jej podażą. Cudów nie ma, do potrzeb rynku może dostosować się część bezrobotnych. Reszta będzie musiała opuścić rynek pracy - dodaje. Są jednak wyjątki od reguły. Wspomniany przeze mnie pan Krzysztof jest żywym dowodem na to, że można, jeżeli się chce.
Jednym z sąsiadów pana Krzysztofa jest pan Witek - jeden z tych, którzy wolą pójść na ryby, opchnąć je za 25 złotych i mieć na piwo. Pan Witek zakończył karierę wraz z likwidacją PGR-ów, w tej chwili nie spieszy mu się do stałej pracy. - Nie mam lat do emerytury, 300 złotych dostaję zapomogi a resztę dorabiam. Czasem owoce pozbieram, czasem pomogę kamienie z pola przekopać. Jak mam chęć, to ryby złowię, przyniosę, sprzedam komuś. Mnie tak dobrze - mówi pan Witek.
W reperowaniu mikro-rynku pracy nie pomagają ośrodki pomocy społecznej, czy urzędy pracy. - Ja do nich poszłam jakiś czas temu, mówię, że nie mam pracy. A oni mi mówią, że mogą mi dać 300 złotych miesięcznie. Ja nie chcę pieniędzy, ja potrzebuję pracy - dodaje pani Krystyna. Z poszukiwaniem pracy musiała poradzić sobie sama, ale się udało. - Pomogli mi gospodarze, którzy zatrudnili Krzysztofa. Ciągle się uczę, ciągle poznaję coś nowego. W moim wieku to trochę dziwne, ale jestem zadowolona - mówi.
W każdej społeczności znajdą się osoby, które idealnie wpisują się w definicję bezrobotnego strukturalnego, szczęśliwie są też tacy, którzy z przypisanej definicji nic sobie nie robią, uczą się, starają i szukają zajęcia. Niezależnie od wieku, pochodzenia i wyksztacenia. Oni chcą.