
O tym, że Franco to postać niejednoznaczna, świadczy choćby to, że w tym samym czasie w niektórych polskich mediach (tych trochę bardziej opiniotwórczych) pojawiają się recenzje "Kiedy umieram", zaś w innych (mniej) opisy "seks-skandalu". Aktor nakłaniał przez internet jedną ze swoich nieletnich fanek na spotkanie w hotelu. Dziewczyna napisała o tym na Instagramie i prawie natychmiast odezwały się głosy, z których wynikać może, że nie była to jedyna taka sytuacja. Franco nie przejął się zbytnio aferą i w nonszalancki sposób zalecił, by rodzice trzymali swoje dzieci z daleka od niego, a fanki nie kontaktowały się, jeśli nie mają 18 lat.
Widać, że ta rola wyjątkowo spodobała się aktorowi i nie miałby nic przeciwko, gdyby aura gorszyciela została z nim na dłużej. "Niektóre dzieciaki chcą zostać prezydentem, lekarzem. Ja chcę tylko być zły" – deklarował jego bohater.
Oczywiście zdarzają się młodzi artyści, którzy z sukcesem i na świetnym poziomie łączą kilka dziedzin sztuki, a do tego jeszcze cechuje ich duży "potencjał celebrycki". Taką postacią jest choćby Jared Leto, wokalista 30 Seconds to Mars i aktor ekstremalnie zaangażowany w powierzane mu role (czego przykładem może być oscarowa kreacja w filmie "Witaj w klubie"). Jednak Jamesa Franco wyróżnia coś na kształt artystycznego ADHD, przez które rozpadł się nawet jego związek. Miłość do książek miała wygrać z miłością do kobiety, ponieważ studia doktoranckie na Yale (a to tylko jedna z kilku uczelni, z którymi Franco jest związany) pochłaniały go do tego stopnia, że nie miał czasu na spotkania ze swoją ówczesną dziewczyną, aktorką Ahną O'Reilly.
Jest także autorem książki "Palo Alto", w której opowiada o swoich szkolnych latach. Jego debiut literacki przeniosła na ekran wnuczka Francisa Forda Coppoli, Gia.
Ale najbardziej zaskoczyła mnie jego wielka miłość do literatury. Kilka lat temu w czasie interaktywnego spektaklu próbował nawet wywołać ducha Tennessee Williamsa. Dodać należy, że odbywało się to w hotelu, w którym zmarł wybitny dramaturg. I nie wiem, co jest łatwiejszym zadaniem: wywoływanie duchów zmarłych czy ekranizowanie książki takiej jak "Kiedy umieram" Williama Faulknera.
Droga do zatracenia
Zakochałem się w Faulknerze, kiedy miałem jakieś piętnaście, szesnaście lat. "Kiedy umieram" to była pierwsza książka Faulknera, jaką przeczytałem, dostałem ją w prezencie od ojca. W tym czasie w Palo Alto miałem sporo kłopotów, siedziałem w weekendy w domu, żeby ich uniknąć. Pamiętam dokładnie to samotne czytanie w nocy z piątku na sobotę, kiedy moi przyjaciele bawili się w najlepsze, ale polubiłem to. Pielęgnowałem doświadczenie skupienia nad książką. Tak rozpoczęła się moja przyjaźń z "Kiedy umieram".
Przy tym filmie inspiracją było dla mnie kino braci Dardenne, są mistrzami kamery z ręki, długich ujęć, chwytania życia w taki sposób, że wydaje się ultrarealistyczne. Podczas kręcenia "Kiedy umieram" zarówno ja, jak i mój operator, inspirowaliśmy się takimi filmami jak Syn czy Dziecko. Znajduję się również pod dużym wpływem Gusa Van Santa - szczególnie w pracy z aktorami, kiedy trzymam od nich ręce z daleka, dając tylko podstawowe wskazówki, to styl Van Santa.
Początkowo wydaje się, że cała rodzina – poza Jewelem – który jest owocem romansu Addie z pastorem, działa zgodnie, by zrealizować cel, jednak kolejne trudności powodują rozłam, co gorsza rozkłada się też ciało matki, a podróż nieznośnie wydłuża. Aby oddać te podziały i różne narracje Franco podzielił ekran na dwie części, czasem pojawiają się na nich ujęcia niewiele się od siebie różniące, poszerzające pole widzenia, czasem skontrastowani zostają różni bohaterowie. Na te obrazu nakładają się dodatkowo niepokojące monologi zmarłej matki.
Nie jest to kino rozrywkowe, zdecydowanie nie poprawi nastroju. Film jest gęsty od wątków i tajemnic, duszny, miejscami odrzucający, a nawet makabryczny. Pokazuje jak wielką cenę przyjdzie Bundrenom zapłacić za bezkompromisowość ojca. Choć rodzi u widza odruch buntu, i tak stajemy się powiernikami członków tej rodziny, a nawet – czy tego chcemy czy nie – odczuwamy z nimi pewną więź. I za to, jak również odwagę reżyserską, należą się Jamesowi Franco brawa.