– Wszystko, co powie polityk, jest elementem kampanii wyborczej. Szczególnie, jeśli robi to na kilkanaście tygodni przed wyborami – mówi w "Bez autoryzacji" o pogróżkach do rodziny Donalda Tuska politolog prof. Rafał Chwedoruk. Nasz rozmówca podkreśla jednak, że to wcale nie oznacza, że powinniśmy bagatelizować pogróżki. – Krytykujmy pana premiera za bizancjum, cygara, garnitury i luksusowe lokale, ale w sprawach bezpieczeństwa zachowajmy umiar w tej krytyce – apeluje politolog.
We wtorek premier czytał pogróżki, jakie dostaje jego rodzina. Sprawa bardzo poruszyła Polaków i media, ale pogróżki pod adresem polityków to chyba całkiem powszechna rzecz na świecie?
Prof. Rafał Chwedoruk: Nie jesteśmy w stanie tego do końca zweryfikować, bo olbrzymia część takich informacji nie dociera do opinii publicznej, ale nie ma jakiegoś światowego standardu w tej sprawie. Są kraje, jak Jamajka czy Indie, gdzie każda kampania oznacza ofiary śmiertelne, czasem liczone nawet w dziesiątkach. Podkreślam: podczas zwykłej kampanii wyborczej w formalnie demokratycznym kraju. Ale są i takie państwa, gdzie zamach na polityka polegał na zabawie pistoletem na wodę, jak w Republice Czeskiej.
Polska jest, moim zdaniem, bliżej standardu czeskiego. Chociaż pamiętajmy, że zdarzały się u nas pojedyncze sytuacje, gdy pogróżki nie były pisane palcem na wodzie, jak sprawa działacza PiS z Łodzi. Politycy niektórych ugrupowań mają też obecnie problemy z narodowcami czy kibolami podczas spotkań.
Mimo powagi pogróżek, wiele osób wskazuje, że wyciągnięcie ich akurat teraz do po prostu element kampanii wyborczej. Zgadza się Pan z takim stwierdzeniem?
Wszystko, co powie polityk, jest elementem kampanii wyborczej. Szczególnie, jeśli robi to na kilkanaście tygodni przed wyborami. Nie należy się temu dziwić, choć to nie zmienia faktu, że w pewnym stopniu premier był w tym autentyczny. Z jednej strony można bagatelizować słowa premiera i sprowadzić to do żartu, ale pamiętajmy, że choć żyjemy w bardzo spokojnym kraju, to w ostatnim czasie zdarzyła się ofiara śmiertelna z powodów politycznych.
Potraktujmy to serio, bo nasze doświadczenia w tej kwestii coś pokazują. Lepiej, aby przy jednym członku rodziny było o jednego BOR-owca za dużo, niż gdyby takiego BOR-owca w okolicy zabrakło. Krytykujmy pana premiera za bizancjum, cygara, garnitury i luksusowe lokale, ale w sprawach bezpieczeństwa zachowajmy umiar w tej krytyce. Być może jest to też pewna przestroga dla Donalda Tuska, by jednak ostrożniej wprowadzać rodzinę w arkana życia publicznego. Może lepiej postępować, tak jak inni politycy - Leszek Miller, Bronisław Komorowski, których rodziny nie są znane.
Sprawa pogróżek może wpłynąć na sondaże?
Myślę, że dla wyborców nie ma to aż takiego znaczenia. Choć, oczywiście, Platformie służy wszelkie odwoływanie się do problemów bezpieczeństwa. Było tak w 2007 roku, kiedy wśród elit społecznych rodzono poczucie zagrożenia polityką rządu PiS – wizyty o 6 rano etc. W 2011 roku, w ostatnich dniach kampanii, odwołano się do bezpieczeństwa publicznego – pokazywano spot z tłumem pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu oraz kibiców na meczach. Teraz zaś wykorzystuje się kontekst Ukrainy. Ale to naturalne: zawsze, gdy pojawia się wyzwanie bezpieczeństwa, PO na tym korzysta jako partia rządząca, władzy, stabilizującą, partia odpowiedzialności. Zaś PiS stygmatyzuje jako partię nieprzewidywalną.
Chociaż myślę, że wypowiedź Donalda Tuska o 1 września pokazała jednak pewną granicę. Okazało się, że jeśli tę granicę się przekroczy, że sprawa bezpieczeństwa może stać się operetką, która dla olbrzymiej części wyborców – zwłaszcza młodszych – może wyglądać jak groteska. Nie sądzę więc, by premier, mówiąc o pogróżkach, budował jakąś nową narrację zaczynającą się od jego bezpieczeństwa. Nie doszukiwałbym się w tym nic głębszego.
W takim razie, która partia radzi sobie najlepiej w trwającej kampanii?
Nie ulega wątpliwości, że Platforma. Mamy tu twarde dane w postaci sondaży. Bo choć różnią się one co do tego, kto jest na miejscu lidera, to we wszystkich widać tę samą tendencję: PiS nie zyskuje, a PO tak. Komfort Platformy polega na tym, że sytuacje niezależne od polskich polityków, takie jak Ukraina, wpływają na sondaże. Wszelkie przeświadczenie obywateli o zagrożeniu zewnętrznym dla państwa, co jest rzadkie w Polsce, natychmiast kieruje część obywateli w stronę rządzących. To mechanizm stary jak demokracja parlamentarna. Tak uratowały się kariery Margaret Thatcher czy George'a W. Busha, którzy szybko by zniknęli, gdyby nie potrafili wykorzystać przekonania obywateli o zagrożeniu z zewnątrz. To samo zrobiła PO. Platforma, póki co, jest zwycięzcą tej kampanii.
Nikt inny nie odniósł sukcesu?
Względny sukces osiągnął Janusz Korwin-Mikke, choć trudno powiedzieć, by była to zasługa kampanii partii. Jego formacja jest młoda i rachityczna, ale jest beneficjentem sytuacji z ostatnich miesięcy, rosnącego rozczarowania rządami PO i partią Donalda Tuska, szczególnie młodszych osób. Powtarzanie skrajnie rynkowych treści, radykalnie liberalnych, przysporzyło Korwinowi-Mikke popularności i ustawiło go jako najbardziej konsekwentnego piewcę libertariańskich tez.
A jak radzą sobie pozostałe ugrupowania?
W przypadku innych partii możemy mówić o stagnacji – SLD i PSL, które ustabilizowały notowania, albo o przegrywaniu. Wśród przegrywających należy wskazać mityczną prawicową drobnicę, która nie ma nic jasnego do powiedzenia. Nie odnoszę się nawet do samej jakości kampanii, ale biorąc pod uwagę, że ani Jarosław Gowin, ani Solidarna Polska, nic klarownego jeszcze nie przedstawiły, to wyborcy w dalszym ciągu mogą nie rozumieć, czemu mieliby głosować na Gowina, a nie PO albo na Ziobrę, a nie PiS. W obecnej sytuacji sądzę też, że ugrupowanie Janusza Palikota jest w jakimś przedbiegu, wstępie do kampanii, bo ich dotychczasowe działania nie układają się w spójną całość. Luźno rzucane komunikaty, sprzeczne – najpierw mówiono w Twoim Ruchu, by wprowadzić Ukrainę do NATO, teraz się od tego dystansują. Albo to chaos, albo Twój Ruch szykuje bardzo sprofilowaną ofensywę na koniec kampanii.
Co w takim razie z PiS? Zgodzi się pan z tezą Jacka Żakowskiego, że Prawo i Sprawiedliwość nie chce wygrać wyborów?
Przywykłem do tego, że spiskowe teorie dziejów funkcjonują w obrębie polskiej prawicy. Z niepokojem zaczynam obserwować zarażanie takim spojrzeniem publicystów innych orientacji ideowych, ale nie sądzę, by teza Żakowskiego wyjaśniała rzeczywistość.
Nie widzę żadnych racjonalnych przesłanek, by PiS miał interes w przegraniu wyborów do Parlamentu Europejskiego. Wyobrażam sobie, że jakaś partia mogłaby nie chcieć wygrać wyborów parlamentarnych, bo zaraz ma dojść do krachu gospodarczego. Ale PiS nie jest w tej sytuacji. Partia Kaczyńskiego musi, po pierwsze, przełamać pewną barierę niemożności – partia ta przegrała 6 kampanii z rzędu, ale w ciągu 4-5 lat, więc w zasadzie w jednej kadencji. Po drugie, PiS od dłuższego czasu próbuje obalać mit partii radykalnej, nieodpowiedzialnej, chce zająć pozycję poważnej, zdolnej do rządzenia.
Diagnoza Żakowskiego pomija też główny problem PiS: zdolność koalicyjną. Wszyscy jesteśmy w stanie sobie wyobrazić, że PiS wygrywa wybory, to prawdopodobna prognoza na przyszły rok. Ale nie widzimy przesłanek do tego, by PiS dostało grubo ponad 40 proc. głosów, co byłoby niezbędne do uzyskania samodzielnej większości w parlamencie. Patrząc na mapę polskiego parlamentu możemy być pewni, że w Sejmie poza PO i PiS znajdzie się tylko SLD, ale spekulacje o koalicji PiS z SLD to raczej publicystyka niż polityczne realia. Jest jeszcze PSL, ale stosunki tych partii są bardzo gorące. PiS, gdyby nie chciał rządzić, może nic nie robić – wystarczy, by konsekwentnie krytykował PSL i SLD i nawet jak wygra wybory, to nie będzie miał zdolności koalicyjnej.
Nie ma mowy o czymś takim, że PiS nie chce wygrać wyborów. Pamiętajmy, że dzisiaj w polityce symbole odgrywają wielką rolę, odbieramy wszystko przez obraz, a nie dźwięk, i nawet wśród części wyborców PiS mogłoby się pojawić zwątpienie, gdyby partia ta oddała polityczny mecz walkowerem.