Produkty Benedyktyńskie chyba nigdy nie cieszył się większą popularnością. Ku trwodze zakonników, zainteresowanie to nie wiąże się jednak z większymi przychodami do klasztornego skarbca, a kolejnymi artykułami, które stawiają pytanie, czy w tynieckim biznesie (w tym tekście skupiamy się tylko na nim) na pewno wszystko jest w porządku. Także z najnowszej "Polityki" wynika, że raczej nie.
Zakonnicy z podkrakowskiego Tyńca mają coraz większe kłopoty. Na początku pojawiły się wątpliwości, co do tego, skąd naprawdę pochodzą produkty sygnowane marką benedyktynów. Kilka tygodni temu w ślad za publikacjami dziennika "Fakt" i tygodnika "Fakty i Mity" naTemat również postanowiło przyjrzeć się sprawie. Donosiliśmy więc, że kupując jedzenie opatrzone logo "Produkty Benedyktyńskie" możemy trafić na takie, które w klasztornych murach nigdy nie były ani przez chwilę. Byliśmy bowiem przekonani, że wielu Polaków nigdy o tym nawet nie pomyślało i tak, jak my w redakcji, kupowali miód, czy dżem wyobrażając sobie, jak powstawały rękami mnichów.
Dziennikarze na zakupach
Oburzeni tym artykułem zakonnicy zagrozili nam wówczas procesem za godzenie w dobre imię ich marki. Na szczęście udało się nam skończyć na rozmowie. Na pytanie, czy w Tyńcu mieli świadomość, że większość konsumentów - co potwierdzają komentarze naszych czytelników - sądziła, iż produkty benedyktyńskie naprawdę produkuje się w klasztornych warunkach, Joanna Janik z J.G. Benedicite odpowiedziała, że "trudno odpowiadać za to, co sądzą konsumenci" - Tak, jak trudno wymagać od mnichów, by produkowali – zgodnie ze współczesnymi standardami – kilkaset produktów w swoim klasztorze. Na zdrowy rozsądek widać więc, że teza o powstawaniu produktów w klasztorze jest nierealna. Z naszej strony nie podejrzewamy klientów o taki infantylizm - poinformowała naTemat.
Teraz okazuje się jednak, że nie tylko my mieliśmy podobne problemy z ocenieniem tego, skąd naprawdę poschodzą produkty benedyktyńskie. Postanowiła się temu przyjrzeć również Bianka Mikołajewska z "Polityki". Podobnie, jak pozostałe redakcje, tak i tygodnik zdziwiło, że w zwykłych sklepach można było znaleźć identyczne produkty, jak te z tynieckim logo, pod dużo niższej cenie. Jak "Śledź o. Zygmunta" produkowany przez firmę Contimax, dostępny w hipermarkecie Real. Gdy w naTemat dziwiło nas, że benedyktyński miód nie pochodzi z przyklasztornej pasieki, wspominaliśmy również, że dość poważne znaki zapytania pojawiają się nad sposobem prowadzenia przez benedyktynów całego ich biznesu. "Produkty Benedyktyńskie" to bowiem spora sieć oparta na franczyzie.
Anonimowe skargi
W marcu cytowaliśmy wpisy z popularnego branżowego forum franchising.pl. - Ja mam już bankructwo w sieci benedyktyńskiej za sobą. Lista problemów z tą siecią jest gruba jak instrukcja obsługi pralki. Rentowność ujemna - marże ustalane przez klasztor dla sklepów są śmiesznie niskie i nie wystarczą na opłacenie kosztów stałych. Stąd wszystkie sklepy zadłużone po uszy. Ten dług przenosi się na dostawców, którzy produkują dla sieci, wg własnych a nie jak się wmawia wszystkim klasztornych receptur - pisał jeden z użytkowników. - Siedziałem w tym biznesie niecały rok, po czym wyszedłem, bo zacząłem do niego dokładać. Przez pierwsze kilka miesięcy nowy sklep cieszył się dużym zainteresowaniem, potem niestety coraz gorzej i gorzej. Biznes w ogóle nie ma szansy na jakikolwiek zwrot, nawet w przeciągu 10 lat. Marże na produktach są bardzo niskie, a ceny wysokie, jak diabli - skarżył się inny, podający się za byłego właściciela sklepu.
Benedyktyni zarzucili nam wówczas, że cytujemy anonimowe osoby. Podobny zarzut padnie dzisiaj zapewne pod adresem "Polityki". Najnowsze doniesienia o klasztornym interesie pełne są bowiem takich głosów. Tygodnik dodaje jednak, że "większość byłych współpracowników mnichów chce zachować anonimowość". - W rzeczywistości ważne było to, czy chętny dysponuje lokalem i pieniędzmi. Otwierali chyba sklepy wszędzie, gdzie znaleźli się chętni, chociaż z góry było wiadomo, że w niewielkiej miejscowości taki sklep nie ma szans - skarży się anonimowo były franczyzobiorca. Według rozmówcy "Polityki", każdy na początku musiał włożyć 30 tys. na licencję pozwalającą posługiwać się logo "Produkty Benedyktyńskie" i kolejne 100 tys. zł w stylizowane na średniowieczne meble. - Początkowo zarząd Benedicite twierdził, że zwrot inwestycji nastąpi po trzech latach, potem - że po 1,5 roku. Żadnemu ze znajomych prowadzących sklepy benedyktyńskie nakłady się nie wróciły - opowiada przedsiębiorca.
O to, że mówi się, iż produkty benedyktyńskie nie zawsze są dobrym interesem pytałem też przedstawicielkę Benedicite w tekście "Wszystko, co chciałbyś wiedzieć o produktach benedyktyńskich, a bałeś się zapytać". - Współpraca ta jest objęta tajemnicą handlową. Dzięki produktom możliwe było przez nas wyposażenie i utrzymanie południowego skrzydła opactwa, którego odbudowę częściowo dofinansowała Unia Europejska - odpowiedziała. Trzeba przyznać, dość enigmatycznie.
To wszystko medialna nagonka
W Tyńcu w ogóle zdają się bać dziennikarzy pytających o tamtejsze interesy. - Funkcjonowanie brandów na świecie niewiele różni się od naszej sytuacji. W wielu przypadkach dawno powinno wzbudzić to niepokój dziennikarzy zatroskanych o klientów. Dziwne, że – o ile nam wiadomo – żadna z posiadających na rynku swoje marki firm nie została tak opisana i potraktowana, gdy chodzi o reputację jak nasza - oceniała w wywiadzie dla naTemat przedstawicielka J.G. Benedicite. - Czasowa zbieżność tego zainteresowania z nasilającymi się ostatnio atakami na finanse Kościoła z racji na pewne konteksty polityczne, oraz nieporozumienia narosłe w sprawie Funduszu Kościelnego mówi sama za siebie - dodała.
Boją się być może słusznie. Gdy bowiem jednego dziennikarza do siebie dopuścili, postarali się zaszkodzić Kościołowi chyba bardziej, niż atak kilku antyklerykałów na raz. - Jeśli ktoś sobie nie radzi, głównym powodem jest jego nieudolność - mówi "Polityce" o. Bernard Sawicki o narzekających partnerach. - Skończyła się postsocjalistyczna laba - że braciszkowie zapłacą - opowiada o pracy w klasztornym biznesie. Gdzie nie ma miejsca na odwożenie dzieci w czasie pracy, czy zbieranie orzechów w ogrodzie. Politykę kadrową polegającą na przeniesieniu kobiety ze stanowiska zastępcy kierownika kawiarni do sprzątania toalet, czy zwolnieniu kierowniczki działu jakości chwalonej przez partnerów za podnoszenie jakości, nazywa tymczasem "środkami psychologicznymi".
- My nie jesteśmy ochronką, żeby takich ludzi trzymać - mówi zakonnik o tych, którzy się według niego nie sprawdzili. - Albo ta firma ma zarabiać, albo prowadzić działalność charytatywną - dodaje na łamach "Polityki.