W nowym 23. już odcinku przygód Jamesa Bonda, zatytułowanym „Skyfall”, twórcy zastępują podobno nieśmiertelne martini piwem Heineken, a wspaniałą M. w wykonaniu Judi Dench – Ralphem Fiennesem. Słowem – uciekają się do różnych sztuczek, służących... No właśnie, czemu? Wzbudzeniu przedpremierowej dyskusji? Dotarciu do młodszej publiczności? Odświeżeniu lekko zwietrzałej formuły? Sprawdzamy, jak z popkulturowymi ikonami pogrywają sobie filmowcy.
Trudno się dziwić, że producentom zależy na szumie wokół nowego filmu w cyklu – znaczy on 50. rocznicę pojawienia się agenta 007 na ekranie. Przez te pięć dekad wiele już się zmieniło: począwszy od wyglądu aktorów, grających agenta Jej Królewskiej Mości, przez charakter zagrożeń z zimnowojennych na terrorystyczne, po zaawansowanie technologiczne nowinek będących do dyspozycji Bonda. Dotychczas nie podniesiono jednak ręki na jego nieśmiertelne zwyczaje: martini wstrząśnięte, nie zmieszane w charakterze ulubionego napoju, piękne kobiety o aparycji modelek w roli towarzyszek (używek?) i najnowocześniejsze szybkie samochody jako środek transportu. Teraz, wskutek dealu reklamowego, James Bond w co najmniej jednej scenie zamiast drinka ma wybrać piwo Heineken, które synonimem luksusu nie jest. Czy czeka nas to, co w komentarzach pod tekstem poświęconym nowemu Bondowi napisał w Gazecie.pl użytkownik o nicku wmc-33 („Za parę lat Bond będzie czarnym gejem pijącym sok marchwiowy i walczącym z globalnym ociepleniem”)?
Największe oburzenie budzą właśnie nie zmiany na poziomie akcesoriów, lecz cech postrzeganych jako świadczące o charakterystyce kultowego bohatera, jakim jest bez wątpienia James Bond. Przyzwyczailiśmy się, że aktorzy odtwarzający główną rolę z czasem muszą się zmieniać, a także, że temu prawu podlegają tzw. dziewczyny Bonda. Z trudem jednak przyjmujemy schyłek eleganckiego stylu superagenta, który jest przecież czymś więcej niż tylko lepszą i bardziej luksusową wersją stróża prawa. Jeśli z tego równania usuniemy Q, który wymyśla 007 najbardziej niesłychane i zabójcze gadżety, Moneypenny, która skrycie się w nim kocha, jego toporny urok szowinistycznego betonu i nieposzlakowaną opinię eleganta, którego emblematem jest chociażby wspomniane martini, zostaniemy z niczym. Wielu fanów już i tak nie może oprzeć się wrażeniu, że obcując z „Quantum of Solace” czy „Casino Royale” mają do czynienia z klasycznym hollywoodzkim kinem akcji bez duszy. Lepiej, żeby „Skyfall” nie ograbił postaci Bonda z resztek magii, tak jak to się stało np. z Pinokiem w idiotycznej wersji Roberta Benigniego.
Twórcy 23. odcinka przygód Bonda powinni raczej wziąć przykład z realizatorów „Sherlocka Holmesa”, którzy ograniczyli wierność oryginalnej formule na tyle, by postaci słynnego londyńskiego detektywa czy jego przybocznego, doktora Watsona, były nadal rozpoznawalne. By podlegały modyfikacji, ale nie zniekształceniu. Wielu recenzentów widziało w Sherlocku w wykonaniu Roberta Downeya Juniora niemalże XIX-wieczną kopię Bonda – tyle że zdolną do niewiarygodnie szybkiej reakcji intelektualnej, oceny sytuacji i wyciągnięcia z niej wniosków. Najciekawszym elementem tożsamości Holmesa jest zawsze moc jego umysłu i oczywiście żadna sprawność mięśni jej nie zastąpi, zaś sposób, w jaki zostanie przedstawiona na ekranie, jest dla reżysera istotnym testem. Guy Ritchie poradził sobie z tym nieźle – sceny, o których przebiegu decyduje słynna dedukcja Holmesa, pokazane są w zwolnieniu, postać przewiduje ruchy swojego oponenta w nagle spowolnianych i przyspieszanych ujęciach (tzw. bullet time), ale jeszcze lepiej zrobili to twórcy serialu BBC zatytułowanego po prostu „Sherlock”. Grany przez Benedicta Cumberbatcha współczesny Holmes widzi informacje, które umykają innym, w postaci przebłyskujących haseł podobnych do chmury tagów. Ich zagęszczenie świetnie pokazuje, jak wiele danych przetwarza umysł genialnego detektywa na sekundę.
Taka „modernizacja” postaci detektywa nie szkodzi jej, lecz wykorzystuje ogromne możliwości współczesnej techniki kinowej, by pokazać procesy, które dotychczas musieliśmy sobie tylko wyobrażać. Na potępienie zasługują jednak próby „uwspółcześnienia” bohaterów popkultury, służące ich uproszczeniu z myślą o młodszym pokoleniu. Tego typu zabieg może mieć miejsce w remake'u “Pamięci absolutnej”, którego premierę zaplanowano na sierpień. W nowej wersji – tak samo jak ukochany przez moje pokolenie film ze Schwarzeneggerem opartej na literackim pierwowzorze autorstwa Philipa K. Dicka – akcja nie dzieje się na Marsie, lecz na skonfliktowanej Ziemi, a główną rolę po byłym gubernatorze Kalifornii objął znacznie mniej utalentowany komicznie Colin Farrell. Warto pamiętać, że nieoczywista vis comica Arnolda miała w oryginalnej „Pamięci absolutnej” niebagatelne znaczenie...
Sam Mendes, reżyser „Skyfall”, zapowiedział w blogu z planu, że jego marzeniem jest stworzenie „wielkiego, wspaniałego, eskapistycznego widowiska, które jednocześnie powie widzowi coś o świecie, w którym żyjemy”. Trzymamy kciuki, żeby twórcy „American Beauty” i „Drogi do szczęścia” się to udało. Bo jeśli nie jemu, to naprawdę nie wiemy komu...