Dla jednych emigracja to dramat, dla innych przygoda. Niektórzy jadą za granicę z kontraktem w kieszeni, inni na miejscu muszą spać w parku. Ale wszystkich łączy to, że pierwsze dni w nowym kraju zapamiętają do końca życia. – Po 38 godzinach jazdy z Polski autokarem za 300 zł wyrwane od mamy, znalazłem się w Dublinie, zmęczony, bez pieniędzy, planu i noclegu – zaczyna się jedna z tych historii.
Tomek, Irlandia
– Tak, jeździłem po wielu europejskich krajach z przygodami, których zapomnieć się nie da. Opowiem jednak o swoim ostatnim wypadzie do Irlandii – miejsca, które po 10 latach pobytu jest mi już tak bliskie, jak dawniej Polska – mówi Tomek.
Pierwsze dni w Dublinie określa słowem “amok”. – Gęsta masa nowych zjawisk, nowy język. Bez niego zawsze czułem się mniejszy o głowę – wspomina przyznając, że nie miał wtedy nawet okazji zwracać uwagi na ludzi i miasto. – Po 38 godzinach jazdy z Polski autokarem za 300 zł wyrwane od mamy znalazłem się w Dublinie zmęczony, bez pieniędzy, planu i noclegu. Miałem jednak małe djembe (tradycyjny afrykański bębenek) i wiedziałem, że na ulicy zarobię na kawę. A może i na coś więcej – mówi.
Pierwszego dnia badał przede wszystkim punkty orientacyjne miasta, które nieco go przytłaczało. Wykąpał się i ogolił w morzu. Nocleg w parku pod drzewem, rano plecak w krzaki i do centrum z djembe. – Jest kawa, papierosy i dużo batonów czekoladowych “Moro” – wspomina. Przez pierwsze dni jadł kilkanaście “Moro” dziennie.
Trzeciego dnia Tomek znów bębnił na deptaku, by zarobić kilka euro. Palił papierosy, grał i rozmawiał z innymi ulicznymi muzykami swoim, jak sam mówi, “marnym angielskim”. – W jednej chwili z grupy kolejnych grajków ktoś do mnie krzyczy po polsku, że to jego miejsce i mam sp*****ać! Okazuje się, że to mój kolega Adam z Polski, który jest artystą. Zabiera mnie ze sobą, dostaję namiot i ogród przy wynajętym przez kilkanaście osób domu – mówi (Zanim Tomek się z niego wyprowadził do maleńkiego, wynajmowanego mieszkania, minęły 3 miesiące).
Już następnego dnia znalazł pracę w warsztacie stolarskim. Pożyczył jakieś stare spodnie robocze i wcześnie położył się spać, by nazajutrz rozpocząć karierę stolarza. Niestety, nieznajomość miasta się mści:
– Chodzę w kółko po ulicach i uliczkach i nie potrafię znaleźć tego miejsca, zalewa mnie krew, trzęsę się z nerwów, poddaję się wieczorem i znowu czuję się jak tej nocy w parku. Ktoś mnie próbuje pocieszać, upijam się tanimi piwami z Adamem, który właśnie wrócił z grania – mówi Tomek. Na szczęście następnego dnia już się udało. – Dalsze losy były i nadal są zaskakujące, a sam kraj, który już nie jest celtyckim tygrysem, nadal jednak jest dla mnie wyzwaniem i prawdziwym domem – kończy swoją opowieść Tomek.
Grzegorz, Norwegia
Dla Grzegorza emigracja nie zaczęła się “nagle”. Pierwszy raz wyjechał do Norwegii tylko na okres wakacyjny, czas prac sezonowych. – Kiedy starsza siostra kumpla wróciła po takim właśnie wyjeździe przywożąc taką ilość gotówki, która mogła wystarczyć na utrzymanie się bez potrzeby szukania pracy i studiowanie przez okrągły rok, powstało pytanie, czy i nam się uda? – mówi. Rok później pożyczył trochę pieniędzy, spakował namioty, jakieś jedzenie i wyjechał wraz z dziewczyną i kolegą.
W kolejnym roku historia powtórzyła się. Wtedy właśnie powstał pomysł, żeby zostać na dłużej, a dokładnie na rok. – Zaczęliśmy poznawać ludzi, głównie tych, dla których pracowaliśmy, rodaków, którzy gdy dowiadywali się o tym że chcemy tu zostać na dłużej, obiecywali pomoc w znalezieniu pracy – mówi Grzegorz. Więc szybko wrócili, licząc na to, że zarobią jeszcze więcej. Wtedy zaczęły się schody: ci, którzy obiecywali pracę lub pomoc w jej znalezieniu, nagle zapomnieli o swoich zapewnieniach. – Okazało się że zostaliśmy sami – mówi Grzegorz. Zaczęli szukać pracy.
– Ten rok okazał się rokiem biedy, jako pierwsza pracę przynoszącą jakiekolwiek stałe zyski znalazła moja dziewczyna, dziś żona – mówi Grzegorz. Chodziło o sprzątanie. Szybko okazało się, że praca dostępna dla Polaków “to tylko wyzysk i oszustwo”. – Z oferty za 100 koron za godzinę po skończonej pracy dostaliśmy 60, a reszta to tak zwane "gapowe" dla nowo przyjezdnych. Nie mogliśmy też za bardzo czegokolwiek z tym zrobić, bo sami przecież pracowaliśmy na "czarno" – mówi Grzegorz.
Brał wszystko, bo znalezienie pracy z kontraktem dla dwudziestoparolatków mówiących tylko po angielsku graniczyło z cudem. Najczęściej łapał więc prace remontowe. – Tak minął ten pierwszy rok, który nie przyniósł oczekiwanych zysków – mówi.
Ale później było już lepiej: Grzegorz wraz z poznanym obywatelem Norwegii (z pochodzenia Chilijczykiem) założył studio tatuażu. I udało mu się je rozkręcić. – Jakkolwiek osobiście już od 2 lat tam nie pracuję, to marka i studio pod moim logo i nazwą funkcjonuje dalej. Obecnie sprawy zaszły już tak daleko, że nie myślimy o powrocie do kraju. Zaczynamy się starać o kupno własnego mieszkania, mamy stałą dobrą pracę – kończy.
Paulina, Wielka Brytania
– Pierwsze uczucie to lekkie podekscytowanie zmieszane ze strachem. Ale wszystko bardzo pozytywne, nakręcające. Taka spora dawka adrenaliny, która ci wyostrza zmysły – wspomina Paulina. – Chłonęłam wtedy rzeczywistość jak gąbka. To uczucie mija, kiedy zaczynasz oswajać się z nowym miejscem, wprowadzać rutynę, budować znajomości – mówi.
Ponieważ ofertę pracy otrzymała jeszcze w Polsce, do Londynu jechała z kontraktem w kieszeni. Nerwów i niepewności było więc nieco mniej, ale jednak… – Bałam się, że zrobiłam błąd rezygnując z dobrej pracy w Polsce na rzecz nowych wyzwań w Anglii – mówi. Ale szybko zaczęła pracę i to na niej skupiła się cała jej uwaga.
W Londynie, który postrzega jako miasto pełne przyjezdnych, nie było jej trudno się odnaleźć. – Nawet dziś większość moich obecnych znajomych to “mix wielokulturowy” – Australia, Szwajacaria, RPA – wylicza Paulina.
Przełomowym momentem była dla Pauliny chwila, gdy przestała dopytywać Anglików o to, co mają na myśli. – Nawet ci z trudnym północnym akcentem. Jak masz umiejętności i znasz płynnie angielski, nie będziesz mieć problemu ze znalezieniem pracy – mówi.
Dziś Paulina pracuje w tej samej firmie, w której zaczynała. Zajmuje sie rozwojem biznesu na rynkach zagranicznych. Tęskni za Polską i nie wyklucza, że do niej wróci.
– Mam konkretny plan do wykonania. Chciałabym zyskać doświadczenie w zachodniej firmie, uzupelnić moje kompetencje i podszkolić angielski do poziomu fluent. Daję sobie rok, może dwa. Chcialabym osiąść w Polsce, ale jednocześnie jestem otwarta na modyfikacje planu, jeśli nadaży się jakaś super okazja – kończy.
Kolejna noc w parku i towarzyszące uczucia strachu, samotności i zimna, myśli o powrocie. Jakbyś chciał się poddać i złożyć broń, byle położyć się w domu w łóżku! Jeszcze kilkadziesiąt godzin temu z autokaru wyklinałem po raz kolejny moje miasto Racibórz, śmiałem się i krzyczałem w tej ucieczce, ale już jestem TU i wcale nie jestem szczęśliwy tej sytuacji.
Grzegorz
Z tego czasu pamięta się wszystko: uczucia, ludzi i spotkania. Uczucia były raczej pozytywne, byliśmy młodzi i cieszyliśmy się każdą chwilą, wszystko było nowe, inne. Język, obyczaje, ludzie. Ludzie, poza krajobrazem, wywarli największe wrażenie. Wszyscy uprzejmi, pomocni i bardzo gościnni. To była wielka przygoda. I udało się.
Paulina
Wydawało mi się, że znam angielski na bardzo dobrym poziomie. W Polsce pracowałam po angielsku, prowadziłam spotkania po angielsku, ale pamiętam, że chwilę zajęło mi osłuchanie się z akcentem.