Marcin Meller i Anna Dziewit-Meller: "Ktoś, kto pojedzie do Gruzji pierwszy raz, na pewno tam wróci na dłużej"
Nie pamiętają już, ile razy byli w Gruzji i jak zgodnie podkreślają, wszyscy, którzy jadą tam po raz pierwszy, będą chcieli wrócić. Marcin Meller i Anna Dziewit-Meller wracają z rozszerzoną wersją książki "Gaumardżos!", którą wydali w 2011 roku. W rozmowie z naTemat opowiedzieli o swoich pierwszych wspomnieniach z tego kraju, ulubionych daniach oraz zdradzili, kto w Gruzji się nie odnajdzie.
Byliście w Gruzji mnóstwo razy i można powiedzieć, że jest dla was drugim domem. Jakie są wasze pierwsze wspomnienia z tego kraju?
Marcin Meller: To był 1992 rok. Ja wtedy tak naprawdę pojechałem po sąsiedzku do Armenii, a w zasadzie do Karabachu, gdzie toczyła się wojna. Byłem wtedy reporterem "Polityki". Kiedy już napisałem to, co miałem napisać z Armenii i Karabachu, stwierdziłem, że pojadę sobie pociągiem do sąsiedniej Gruzji. Komórki nie miałem, internetu w dzisiejszym rozumieniu nie było, nikt nie mógł sprawdzić, co się ze mną dzieje. W Gruzji nikogo nie znałem, ale poszedłem do budynku, w którym mieściło się kilka redakcji. Stwierdziłem, że a może kogoś zaczepię. Toczyła się wojna w południowej Osetii, niedaleko od Tbilisi, które samo w sobie było wtedy bandyckim miastem, strach było wtedy wyjść z domu po zmierzchu, słychać było strzały w nocy i po prostu trzeba było na siebie uważać. Dzięki ludziom poznanym w redakcji, a właściwie jednemu człowiekowi, Rosjaninowi urodzonemu w Tbilisi, Alioszy Łopatinowi, który pracował w dziale kultury dziennika "Swobodnaja Gruzja", poznałem inną stronę tego kraju. Aliosza znał mnóstwo artystów z racji wykonywanego zawodu i mnie oprowadzał po mieszkaniach filmowców, malarzy, pisarzy. Miałem wtedy takie kompletnie surrealistyczne poczucie, że z jednej strony trwa ta wojna, a ja rozmawiam o sztuce, filmie i literaturze. Byłem świadkiem tych nieprawdopodobnych gruzińskich toastów i filozoficznych przypowiastek o życiu. To było takie doświadczenie, powodujące, że mimo niesprzyjających okoliczności, zachłysnąłem się kompletnie Gruzją.
Marcin Meller po raz pierwszy pojechał do Gruzji w 1992 roku•Fot. archiwum własne
I napisaliście. Pierwsze wydanie "Gaumardżos" ukazało się siedem lat temu, z kolei drugie, uzupełnione wyszło w maju. I jest szał na tę książkę. Na spotkaniach autorskich tłumy, trzeba dodrukowywać egzemplarze. Co zrobiliście, że ludzie tak pragną tej Gruzji?
ADM: Kiedy pisaliśmy tę książkę na początku 2010 roku – i nie jest to fałszywa skromność – byliśmy przekonani, że nikt jej nie kupi, no bo kogo obchodzi Gruzja w Polsce? Byliśmy sceptycznie do tego pomysłu nastawieni. Tymczasem okazało się, że nie dość, że ta książka zaczęła się super sprzedawać, to my zaczęliśmy jeździć na zaproszenia do różnych bibliotek i domów kultury w całej Polsce. Poznaliśmy Polskę wzdłuż i wszerz dzięki tej książce. I mamy poczucie, że trochę przyłożyliśmy się do popularyzacji Gruzji w Polsce.
MM: Nasze oczekiwania wobec "Gaumardżos"” były zerowe. To miała być taka książka dla naszej frajdy, pamiątka. Chcieliśmy, żeby się kilka tysięcy egzemplarzy sprzedało. I pisaliśmy ją na zupełnym luzie, bez napinki. A to co się stało później to jest jakaś bajka. Szczyty list bestsellererów, setki spotkań autorskich. Siedem lat po premierze wypuszczamy trzecie wydanie i po pięciu dniach trzeba zamawiać dodruk. Za każdym razem jak jestem w Gruzji, spotykam ludzi z naszą książką albo takich co za jej sprawą pojechali. Piszą też ludzie, że do Gruzji się nie wybierają, ale na przykład śmiali się, czytając tę książkę, lub też jakaś historia ich poruszyła. Może to wszystko udało się dlatego, że na nic się nie sililiśmy.
Gruzja zachwyca!•Fot. archiwum własne
ADM: Kobiety nie są na szczęście zmuszane do tych konkurencji. To dotyczy mężczyzn. No oczywiście pije się w Gruzji sporo, bo dużo się biesiaduje. Polacy też sporo piją, gdy siedzą przy stole, ale Gruzini częściej jednak niż my integrują się. Natomiast to jest picie, które czemuś służy, czy to toastom, czy wspominaniu różnych ludzi. Tam jest trochę inna kultura picia. Głównie pije się wino, którym toasty wznosi tamada.
MM: To jest kierujący ruchem przy stole. Zazwyczaj gospodarz lub najstarszy mężczyzna, który z nami siedzi.
ADM: Te toasty potrafią być naprawdę długie i najróżniejsze. Wznosi się je za Boga, za św. Jerzego, patrona Gruzji, za św. Nino, za kobiety, za miłość. Toasty powstały jako próba przechowania gruzińskiej tożsamości, kiedy Gruzja była w rosyjskich rękach. A kiedy jedzie się do Gruzji i na suprach występuje jako gość, to często jest się bohaterem tych toastów. Można więc wrócić do domu bardzo z siebie zadowolonym, bo cały czas się słyszy, że jest się pięknym, mądrym i wspaniałym.
Gruzini uwielbiają biesiadować•Fot. archiwum własne
ADM: Czasem, jak tam jestem dłuższy czas, to mam ochotę schować się do mysiej dziury, bo faktycznie trudno jest być samemu. Zawsze jest dookoła tłum ludzi, którzy po prostu z dobrej woli chcą być z tobą, towarzyszyć i robić wszystko, co w ich mocy, żeby gość się czuł dobrze. Rzeczywiście, to czasem bywa męczące, kiedy chcesz usiąść z książką, a nie biesiadować. Ale czasem po prostu się nie da. My jednak na szczęście już po tylu latach, znając naszych przyjaciół na wylot i będąc tam wiele razy, nie jesteśmy już atrakcyjni jako goście. Nam udaje się funkcjonować normalnie. Jeździliśmy tam i jakoś pracowaliśmy nad książką, zbieraliśmy materiały. Jednak dla introwertycznego Szweda czy Szwajcara to może być szokiem.
MM: Rozmawiałem niedawno z Olią Hercules, blogerką kulinarną, która urodziła się na Ukrainie, ale mieszka w Londynie. Olia pojechała do Gruzji razem ze swoim bratem zbierać materiały do książki. Po kilku tygodniach, gdy wróciła do Londynu, musiała parę dni w domu siedzieć i tępo patrzeć w ścianę, bo w głowie miała gruziński natłok wszystkiego i była przeładowana bodźcami. Musiała dojść do siebie i wejść z powrotem w ten brytyjski, spokojny rytm. Prawda jest taka, że można oczywiście pojechać sobie samemu do Gruzji, by kontemplować przyrodę, chociaż mogą być z tym problemy. Jak się spędza czas samemu, to zaraz wywołuje się zainteresowanie mieszkańców.
Gruzińskie chaczapuri•Fot. archiwum własne
ADM: Jak ty szedłeś sam przez Gruzję, to cały czas ktoś cię zatrzymywał i pytał, czy cię nie podwieźć.
MM: Tak, i żeby odpocząć sobie i po prostu usiąść na plecaku, żeby coś zjeść i napić się, musiałem szukać miejsc gdzieś między wsiami, na pustkowiu. Jak szedłem przez wieś, cały czas ktoś zagadywał, zapraszał do domu. W końcu dałem się do jednego zaprosić, ale tylko dlatego, że pomyliłem drogę i po prostu byłem zmęczony. Do jednego domu zeszło się pół wioski. Ale oczywiście można próbować zaznać w Gruzji spokoju. Powodzenia. (śmiech)
W drodze do Mestii•Fot. archiwum własne
ADM: Problem polega na tym, że te sztampowe miejsca też są wspaniałe. Nie wyobrażam sobie, żeby nie zobaczyć Tbilisi na przykład. Gruzja jest dość małym krajem, ale oferującym wiele możliwości, niemniej te "highlighty" (główne atrakcje – red.) koniecznie trzeba odwiedzić.
MM: My je mamy zaliczone i zobaczyliśmy je w czasach, kiedy jeszcze nikt tam nie jeździł. Było wtedy dziesięć razy mniej turystów, niż obecnie. Tak, warto zobaczyć Tbilisi, bo to genialne miasto i każdy znajdzie dla siebie to, co będzie chciał. Można chłonąć architekturę, spacerując, lub bawić się w nocnych klubach.
ADM: I na rave party pod parlamentem, jak podczas ostatnich protestów młodzieży przeciwko brutalności policji. Zresztą muzyki w Tbilisi jest dużo. Są znakomite festiwale muzyczne, jak na przykład odbywający się wkrótce, bo na początku lipca, wielki festiwal rockowy Open’Air organizowany przez naszych przyjaciół.
MM: Ania zresztą tam grała na pierwszej edycji w 2009 roku. A jak ktoś chce mniej oczywiste miejsca, to polecam regiony Racza i Guria, czy górną Adżarię, nie jej nadmorską, zatłoczoną część. Ale z drugiej strony nie wyobrażam sobie, że ktoś jedzie pierwszy raz do Gruzji i nie zobaczy Tbilisi, Kachetii czy Swanetii. Nawet jak będzie sporo ludzi, to warto.
ADM: Zauważyłam taką prawidłowość, że gdy ludzie jadą tam pierwszy raz, to potem bardzo często i dość szybko wracają. Mało kto poprzestaje na jednej wizycie.
Gruzja słynie z pysznego jedzenia. Odnajdą się tam zarówno wegetarianie, weganie, jak i mięsożercy. Co wybrać, spośród tak wielu gruzińskich pyszności?
ADM: Przede wszystkim zanim tam pojedziemy, to schudnijmy, żeby potem nie było nam przykro, że przytyjemy. Tam się nie je, tylko się żre (śmiech). Jedzenie jest pyszne i ciągle wszyscy do niego zmuszają. Ja nie jem mięsa o dawna i choć oczywiście jest bardzo dużo potraw mięsnych, większość przystawek w ogromnych ilościach jest wegańska bądź wegetariańska. Więc wegetarianie i weganie też się tam odnajdą. Ja polecam kuleczki z past fasolowych, szpinakowych i bakłażany. W niemal każdym daniu jest pasta orzechowa. Nawet zwyczajna sałatka z tamtejszych pysznych pomidorów i ogórków jest w takich zmielonych orzechach z ziołami. To są niby proste rzeczy, ale składające się z ziół, które rosną tylko tam i te smaki są nie do powtórzenia nigdzie indziej. Wegetarianie mogą spróbować zieleniny, której jest bardzo dużo wszędzie, przygotowywanej na różne sposoby. Jak jeszcze jadłam mięso, to pamiętam smak pysznego kurczaka szkmerulli w czosnkowym sosie. Zresztą w gruzińskich restauracjach nie zamawia się potrawy dla siebie, tylko dla wszystkich, na cały stół. Potem każdy próbuje wszystkiego. Przy jednym posiłku można spróbować ogromnej ilości różnych smaków.
MM: Wiadomo, że są takie klasyki jak chaczapuri, czyli zapiekany placek z serem, który trzeba spróbować. Są ich różne wersje. Ja najbardziej lubię tę najbardziej morderczą, czyli chaczapuri adżarskie w kształcie łódki z serem. W większości chaczapuri ser sulguni jest w środku, a w tym jest na wierzchu i jeszcze na to położone jest masło i jajko sadzone. Jakie to jest pyszne! Polecam też chinkali, czyli pierogi z baraniną. Je się je rękami. Najpierw się je nadgryza, a potem wysysa ten sos z mięsa, który puszcza podczas ich gotowania. Coś, co bardzo lubimy to lobio, które występuje w dwóch wersjach: w postaci gulaszu z fasoli lub kulek. Dla wegetarian dobre jest adżapsandali, czyli takie leczo ze specyficznymi ziołami, które rosną tylko w Gruzji.
ADM: W Gruzji jest też bardzo dużo kiszonek. Gruzini się w tym temacie specjalizują. Na ogromnych stoiskach targowisk można kupić niemal wszystko, co ziemia rodzi. Oczywiście w kiszonej wersji. Kiszone kalafiory są przepyszne.
MM: Jest też czichirtma, czyli bulion kurczakowy o cytrynowym posmaku, albo charczo, czyli zupa o konsystencji gulaszu. Jedzenie jest na podium, jeżeli chodzi o powody, żeby pojechać do Gruzji. To jest po prostu odjazd!
Czy te dania wspomniane przez was można odtworzyć jeden do jednego w gruzińskich knajpach w Polsce?
ADM: Tak jak wspominaliśmy, przez to, że Gruzinie mają nieprawdopodobną ilość endemicznych, występujących tylko tam ziół, nie do końca można odtworzyć tamtejsze smaki w restauracjach w Polsce. Są super knajpy, ale na przykład do niektórych dań dodawane są suszone zioła, a to już nie to samo.
MM: Czerwoną bazylię, którą Gruzini dodają na przykład do sałatki z pomidorów i ogórków, bardzo ciężko jest dostać u nas. Nawet kupiłem ją gdzieś na eko targu, ale ona smakuje inaczej.
W "Gaumardżos" poruszacie też poważne tematy, jak aborcja na płodach dziewczynek, która jest praktykowana od lat. Bo choć Gruzini kochają dzieci, bardzo chcą mieć synów...
ADM: Od czasu gdy pisałam tę książkę – a było to 8 lat temu, nie prowadziłam badań na ten temat, ale mam poczucie, że ten rodzaj myślenia niestety wciąż pokutuje, bo pewne sprawy nie zmieniają się tak łatwo. W Gruzji ciekawe jest to, że kobiety jednocześnie są szalenie niezależne i silne, z drugiej strony to jest kraj macho i hołubienia mężczyzn, którzy grają pierwsze skrzypce. Dla kogoś, kto tam przyjeżdża, to musi być dziwne. Ja też nie od razu umiałam się odnaleźć w tym wszystkim. Jednocześnie to jest też bardzo konserwatywny kraj, ludzie szalenie religijni, a wpływ cerkwi jest bardzo duży. To też ma jakieś odzwierciedlenie w tym, jak Gruzja funkcjonuje i jaka tam jest rola kobiet. Mnie zawsze te gruzińskie kobiety bardzo imponowały, bo one jednak niosą na swoich barkach bardzo dużo.
Batumi•Fot. archiwum własne
ADM: Ja bym się czuła źle z moim doświadczeniem, kodem kulturowym w którym zostałam wychowana. Nie wiem, czy byłabym w stanie żyć w Gruzji właśnie z tego względu. Moje przyjaciółki gruzińskie to są wykształcone, samodzielne, świetnie funkcjonujące na rynku pracy i w społeczeństwie jednostki, które jednocześnie gotowe są latać dookoła stołu i nakładać na kolejne talerze. W pewnym sensie obsługują te supry gruzińskie. Ale że w kobiecych kwestiach my też tutaj w Polsce mamy jeszcze bardzo dużo do zrobienia, staram się nie oceniać Gruzinek, raczej stwierdzać fakty i opisywać rzeczywistość. Kobieta, która tam przyjeżdża, jest inaczej traktowana. Pełni funkcję gościa i jest poza płcią w pewnym sensie, na trochę innych zasadach.
Komu Gruzja może się nie podobać, poza osobami, które lubią ciszę i spokój?
ADM: Dla kogoś kto lubi poukładany świat, pięknie wymalowane zebry na pasach, kierowców, którzy zatrzymują się, żeby ich przepuścić, ludziom lubiącym ład, porządek i super precyzyjne reguły to nie wiem, czy Gruzja będzie się podobać. Może im przypadnie do gustu, ale na pewno przeżyją szok kulturowy i będą dziwić się, jak można w takim chaosie i wiecznej niewiadomej funkcjonować. Gruzini funkcjonują, interesy się realizują, a życie się toczy. Ale na pewno dla stereotypowego Szwajcara ta ich codzienność może być przytłaczająca.
MM: Na pewno dla osób, które mają problem z byciem otoczonym mnóstwem ludzi, to wszystko może być przytłaczające. Hałas, dźwięki, czy skracany dystans, bo Gruzini bardzo szybko go skracają, kontakt fizyczny, albo to, że bardzo szybko chcą wchodzić w intensywne interakcje. Taki barok życia. To może niektórych po prostu zmęczyć.