Co obejrzeć w Opolu, czego nie przegapić w Krakowie. Podpowiadam po Warszawskich Spotkaniach Teatralnych

Alicja Cembrowska
38. edycja Warszawskich Spotkań Teatralnych już za nami. Jak co roku do stolicy przyjechały najlepsze spektakle z całej Polski, a i gościa zza granicy nie zabrakło. To dobra okazja, by nadrobić przedstawienia, których nie udało nam się obejrzeć tuż po premierze. A było z czego wybierać. "Wesele” Jana Klaty z krakowskiego Teatru Starego, "Zakonnice odchodzą po cichu” z Teatru im. Jana Kochanowskiego z Opola czy "1946” z Kielc. Ciekawość wzbudziła również propozycja Litewskiego Narodowego Teatru Dramatycznego "Lokis”.
Spektakl "K." w reżyserii Moniki Strzępki Fot. Kasia Chmura-Cegiełkowska / Zdjęcie pochodzi z profilu na Facebooku Warszawskich Spotkań Teatralnych
Jak na filmie Gaspara Noego
Zacznę od końca, bo i z zagraniczną propozycją miałam największy problem. Problem nie wynika jednak z tego, że "Lokis” to złe przedstawienie. Absolutnie nie. Po prostu było to coś, co oszołomiło mnie w nieznany mi wcześniej sposób.

"Lokis” było bowiem bardziej eksperymentem, zapisem procesu tworzenia, wariacją, bombą, wizualnym i dźwiękowym szaleństwem, spychając tym samym na drugi plan warstwę językową i fabularną. Opowieść gdzieś tam istnieje w tle, nie jest ona jednak dopieszczona dramaturgicznie. Reżyser, Łukasz Twarkowski, wraca do niej tylko, gdy jest to konieczne, a resztę uzupełniają treści wyświetlane na ekranach. Czy to źle? Na pewno tak, dla tych, dla których teatr to głównie słowo. Tutaj natomiast wchodzimy w świat obrazu, filmu, halucynogennej duchoty, odrealnionej wizji.
Imagine is everything – przewija się co rusz hasło i to właśnie ono jest sednem litewskiego spektaklu. Rządzi nami obraz, wyobrażenie, ale nie wszystko jest takie, jakie widzimy. Psychodeliczną atmosferę twórcy podbijają za pomocą transowej muzyki, która towarzyszy stroboskopowym światłom czy ujęciom zapośredniczonym przez kamerę. Jesteśmy wpuszczani tylko tam, gdzie oni tego chcą, przez co napięcie rośnie, ciekawość zaczyna zmieniać się w niecierpliwość.


Twórcy atakują wszystkie zmysły, bombardują bodźcami, nie pozwalają odwrócić wzroku, to znów oślepiają wielkimi lampami, rozkręcają muzykę tak, że trudno nawet myśleć. To bolało, ale chyba miało boleć, dlatego (podsłuchawszy oczywiście reakcje po) jedni z zachwytu nie mogli wypowiedzieć słowa, drudzy z zaskoczonymi minami powtarzali, że nic nie zrozumieli i „chyba się nie znają”. Ja czułam się jak po seansie filmu Gaspara Noego – wytarmoszona, pobudzona, zahipnotyzowana tym, co zobaczyłam. Zachwycający był rozmach, różnorodność, dynamizm zespołu.
"Lokis"Fot. Kasia Chmura-Cegiełkowska i Kasia Bąba / Warszawskie Spotkania Teatralne
Dla formalności jedynie wspomnę, że inspiracją dla twórców były trzy historie. Pierwsza to fantastyczne opowiadanie grozy Prospera Mériméego „Lokis”, opublikowane po raz pierwszy w 1869 roku. Jego główną postacią jest hrabia Szemiot, o którym mówi się, że jest pół-niedźwiedziem. Druga przywołuje postać uważanego za pioniera fotografii konceptualnej na Litwie fotografa Vitasa Luckusa, trzecia to retrospekcja pobytu Bertranda Cantata w Wilnie. Ten ostatni to wokalista francuskiego zespołu Noir Desir (na pewno znacie piosenkę „Le Vent Nous Portera”), który w 2003 roku dotkliwie pobił aktorkę Marie Trintignant, czym doprowadził do jej śmierci.
Widownia w Teatrze Narodowym w Warszawie na spektaklu "Lokis"Fot. Kasia Chmura-Cegiełkowska i Kasia Bąba / Warszawskie Spotkania Teatralne
Pozwolę sobie jeszcze przypomnieć krótki dialog tej ostatniej pary. – Porozmawiajmy jak dorośli – mówi mężczyzna. – Ale ja nigdy nie chciałam być dorosła – odpowiada kobieta. – To porozmawiajmy jak zakochani – odpowiada on. Bo w istocie był to spektakl o ludziach. O ich wewnętrznej walce, rozdarciu. O ludziach, których zachowań możemy nie rozumieć, oceniać je negatywnie z założeniem, że to my mamy rację, o ludziach, w których rodzi się szaleństwo, trudne do okiełznania, niepokojące, a często tragiczne w skutkach.

Co z tym „K.”?
Kilka dni przed obejrzeniem „K.” Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego, miałam okazję zobaczyć „Króla”, tegoż samego duetu, a wystawianego w Teatrze Polskim w Warszawie. O ile stołeczny spektakl oglądało mi się z przyjemnością, o tyle na poznańskiej inscenizacji, mówiąc delikatnie, przestraszyłam się, że utraciłam zdolność czucia czegokolwiek.
Fot. Kasia Chmura-Cegiełkowska / Warszawskie Spotkania Teatralne
Tak, tytułowy „K.” odnosi się do Jarosława Kaczyńskiego, jednak prezes Prawa i Sprawiedliwości stanowi jedynie polityczną figurę. Spektakl rozlicza polską politykę w ogóle, po 1989 roku, wyśmiewa układziki, stronnictwa i gołosłowne obietnice, za którymi ostatecznie stoją jednostki słabe, mało charyzmatyczne, wręcz ograniczone. Jednocześnie, przedstawienie poruszając ważne tematy, pozostaje beznamiętne, asekuracyjne – wali z równą mocą we wszystkich, ale chyba nie trafia w nikogo.

I co? Właściwie nic, niewiele z tego wynika. Interesująca jest scenografia czy muzyka, jednak to, co starają się przekazać aktorzy, zdaje się nie mieć większego znaczenia. A komunikat jest całkiem czytelny: politycy kreują naszą wyobraźnię, śledzimy ich sprzeczki, żyjemy bzdurami, które powtarzają od zawsze, zmieniając jedynie medium.
Fot. Kasia Chmura-Cegiełkowska / Warszawskie Spotkania Teatralne
Aktorsko spektakl dźwigali Marcin Czarnik (Jarosław Kaczyński), Barbara Krasińska (Matka Prezesa), Joanna Drozda (Duch Unii Wolności) i wyśmienity w roli Donalda Tuska Jacek Poniedziałek. Ten ostatni najlepiej poradził sobie ze stworzeniem autoironicznej, charakterystycznej postaci niezaangażowanego i leniwego polityka, sprawił też, że momentami wracała mi wiara w moje emocje. Szkoda trochę tego niewykorzystanego potencjału, bo twórcy podjęli się ważnego tematu, odniosłam jednak wrażenie, że nie do końca go przepracowali i tak jakby... nie wiedzieli, do czego dążą. Nie zmienia to faktu, że nadal będę z zainteresowaniem śledzić ich kolejne poczynania.

Wesele czy raczej stypa?
– Powinni to grać gdzieś, gdzie jest dużo miejsca! Może na Stadionie Narodowym? – powiedziała jedna z pań, wychodząc z „Wesela” w reżyserii Jana Klaty. I chyba miała trochę racji, bo na frekwencję twórcy krakowskiego spektaklu Starego Teatru narzekać nie mogli. Organizatorzy WST to przewidzieli - zaplanowali cztery pokazy rozłożone na dwa dni, a i tak biletów dla niektórych zabrakło, wszystkie miejsca zajęte, a i przestrzeń twardszą (podłogę) zarezerwowała widownia z poduszkami. Chyba nikomu to nie przeszkadzało, a wręcz wzmagało nastrój oczekiwania na coś ważnego.

Nie bez znaczenia są oczywiście napięcia, które jeszcze niedawno szeroko dyskutowano od lewa do prawa. Jan Klata, jeszcze rok temu dyrektor teatru im. Heleny Modrzejewskiej, teraz wraz ze swoim zespołem utożsamiany z krzywdzącymi i bezzasadnymi działaniami Prawa i Sprawiedliwości.
Fot. Kasia Chmura-Cegiełkowska i Kasia Bąba / Warszawskie Spotkania Teatralne
Pytanie: „Cóż tam, panie, w polityce?”, które pada już na wstępie, staje się zatem pięknym zerwaniem iluzji i hasłem kluczem inscenizacji. Reżyser nie daje jednak niemożliwych do spełnienia nadziei, prostych odpowiedzi, nie prorokuje, a raczej diagnozuje, bada, analizuje.

Jego weselnicy są jacyś struci, zobojętniali, bezsilne są również pojawiające się widma. Szybko rozumiemy, że to nie będzie klasyczne "Wesele" jakie znamy z lektury dramatu Wyspiańskiego. O ile w pierwszym akcie goście tańczą, dają porwać się muzyce zespołu Furia, to później stają się jeszcze bardziej posępni, atmosfera staje się mroczna, bardziej przypominając stypę niż wesele. Goście unikają długich dyskusji, nie prowadzą ożywionych dysput, trwają w marazmie, bezsensie.
Fot. Kasia Chmura-Cegiełkowska i Kasia Bąba / Warszawskie Spotkania Teatralne
Bez wątpienia najbardziej efektowną część przedstawienia stanowią korowody, gdy aktorzy tanecznym krokiem ruszają przez scenę, a wszystko w rytmie blackmetalowej muzyki. Momentami nabierało to charakteru wręcz transowego, zapowiadającego totalną destrukcję. „Wesele” to mocny kopniak w czuły punkt. Hipnotyczne studium narodowej tragedii, z której nie możemy, czy też nie umiemy się wyrwać. Kolejny sygnał, że prowizorka prowadzi do całkowitej destrukcji. A poza tym bardzo dobrze zrealizowany spektakl, który, jak powtarzają ci, którzy już widzieli, powinien obejrzeć każdy.

Najfajniejsze w takich wydarzeniach jak Warszawskie Spotkania Teatralne są jednak spotkania. Ze znajomymi, z reżyserami, z aktorami, gdy można zadać pytanie, wymienić się spostrzeżeniami, bo dla mnie w teatrze najważniejsze są reakcje i emocje. To, co się szepcze po kątach lub głośno sygnalizuje podczas spotkań z twórcami. To, co wzrusza, bulwersuje, zostaje w nas na długi czas, prowokuje do zmian. Wtedy najmocniej czuć moc teatru.