"Zlikwidujemy orgazm, a jedyną lojalnością będzie ta partyjna". Dzisiaj wizje Orwella brzmią wyjątkowo groźnie

Alicja Cembrowska
Pierwszy raz przeczytałam "Rok 1984" w gimnazjum. Już wtedy antyutopijna wizja autora zrobiła na mnie ogromne wrażenie, chociaż jeszcze nie byłam w stanie zrozumieć i zdekodować wszystkich odniesień i kontekstów. Po latach, zastanawiając się nad fenomenem tej książki, doszłam do wniosku, że Georgowi Orwellowi udało się za pomocą zakreślonego grubą krechą wyolbrzymienia spowodować, że to, co wydaje się niemożliwe, transformuje w coś całkiem realnego. Przy całej tej przesadzie pisarz nie daje czytelnikowi komfortu pomyślenia, że "to tylko fantazja szaleńca i przecież mnie to nie dotyczy".
"1984" w Teatrze Powszechnym Fot. Krzysztof Bieliński/Teatr Powszechny
Było tak w 1984, jest tak w 2018 (?)
"Wczoraj wieczorem byłem w kinie. Same kroniki wojenne. Jedna znakomita, pokazywała bombardowanie statku z uchodźcami gdzieś na Morzu Śródziemnym. Widownię ubawiły najbardziej ujęcia olbrzymiego tłuściocha uciekającego wpław przed helikopterem…". To fragment wpisu do notatnika głównego bohatera książki Orwella. Dotyczy strzelania do uchodźców i reakcji widowni na krwawą masakrę. Dobrze "wytresowany", sprofilowany, bierny odbiorca reaguje tak, jak twórca przekazu chce – śmieje się, nie współczuje, "likwidowanie" innych uważa za działanie prawidłowe, pożądane, prowadzące do porządku i bezpieczeństwa.


Bardzo łatwo byłoby wykorzystać mechanizmy rządzące światem w książce Orwella i na zasadzie przepisania skrytykować obecną władzę, instytucje, media, polityków, zarówno ogólną sytuację, jak i jednostkowe zachowania ludzi. Bardzo łatwo byłoby rzucić kilka haseł o dobrej zmianie, uchodźcach, "Januszach-patriotach" i Polsce – kraju kwitnącej cebuli. Wyśmiać, ale i trochę powróżyć, co to już niedługo stanie się naszą rzeczywistością. Na szczęście reżyserka, Barbara Wysocka, zrezygnowała z nachalnych i męczących już pseudobłyskotliwych uwag na temat obecnej sytuacji w kraju. Bo przecież, jaka ona jest, każdy widzi.
Fot. Krzysztof Bieliński/Teatr Powszechny
Myśl sam
Wybierając się do Teatru Powszechnego na "1984", zobaczymy spektakl, a nie manifest polityczny. Na naszych oczach odrodzi się przerażająca książkowa rzeczywistość, w której nie ma wolności, miłości, a jest terror, pisanie historii na nowo, przemoc i wzrok Wielkiego Brata. Dobudowywanie szerszego kontekstu jest niejako zadaniem dodatkowym, dla chętnych, nienarzuconym. Reżyserka raczej wiernie przenosi rzeczywistość Winstona Smitha (Arkadiusz Brykalski) na teatralne deski, a jedna z aktorek, Ewa Skibińska, czyta słowa z książki.

Jaki skutek przyniosły takie rozwiązania inscenizacyjne? Dwojakie. Z jednej strony nie jest obciążająco i napastliwie, z drugiej jest trochę monotonnie. Ciekawe są zabawy z kamerą – to, co często irytuje w innych spektaklach, tutaj potęgują uczucie nieustannej kontroli i inwigilacji. Oko kamery okazało się przydatne również do przedstawienia scen tortur, pokazania procesu tworzenia nowych treści propagandowych czy pogoni za głównym bohaterem (widzimy go w bardzo filmowym ujęciu z góry, jakby ze śledzącego go helikoptera). Aktorzy są jednakowo ubrani, spięci, trochę jakby nieobecni, otumanieni. Powierzchnia sceny jest maksymalnie ograniczona, co dodatkowo wprowadza poczucie zaduchu i ciasnoty umysłowej. Muzyka niepokoi i sprawia, że mięśnie spinają się w poczuciu dyskomfortu.
Fot. Krzysztof Bieliński/Teatr Powszechny
Mniej ciekawie wypadają przydługie, niepoddane skrótom monologi, które zdają się "nieograne", a jedynie wygłoszone. Trochę jakby zabrakło Barbarze Wysockiej wizji na to, co mogłoby owym słowom towarzyszyć. Zdaję sobie sprawę, że dla niektórych właśnie to będzie największą mocą spektaklu, jednak ja preferuję rozwiązania bardziej spektakularne, ekspresyjne, dynamiczne, pobudzające wszystkie zmysły, a nie bazujące właściwie jedynie na słuchu.

Wielki Brat patrzy
"Rok 1984" został napisany w 1948 roku. Jaka była sytuacja społeczno-polityczna w tym okresie i jakie nastroje dominowały, raczej wszyscy się domyślamy. Zarówno Orwell, jak i twórcy spektaklu przypominają, że może lata mijają, ale pewne narzędzia opresji pozostają niezmiennie. Obecnie trwamy w iluzji, złudzeniu wolności, ale nasze czasy również mają swojego Wielkiego Brata. Mniej dookreślonego, ale z równie dobrym wzrokiem.

Może jedynie bardziej ukrytego, bo w końcu "Rok 1984" jest nie tylko wariacją, ale i parodią, przerysowaniem, światem trochę abstrakcyjnym. Teraz sami, dążąc do maksymalnego poczucia komfortu i wygody, dajemy przyzwolenie na "wchodzenie w nasze życia". Bez zająknięcia dzielimy się tym, co w powieści Orwella ludzie tak bardzo chcieli chronić. Krytykujemy znad miski niedzielnego rosołu daleko sięgające macki władzy, jednak podświadomie tej kontroli pożądamy, oczekujemy, poddajemy się jej. "Tak, potrzebna nam republika, ale z dobrym carem na czele" - powiedział kiedyś jeden z żołnierzy rosyjskich, a słowa te, chociaż dotyczą naszego wschodniego sąsiada, to niosą w sobie jakiś uniwersalizm.

Ostatni człowiek
Jan Plamper, profesor na Uniwersytecie Londyńskim, dokładnie przeanalizował proces tworzenia fenomenu Stalina i odniósł go do innych wodzów, niekoniecznie totalitarnych. Pisał o "semantycznym opanowaniu sfery publicznej" - to metoda mniej opresyjna niż te stosowane w przypadku reżimów autorytarnych. Najlepszym jej przykładem będzie ukrycie przed opinią publiczną wózka inwalidzkiego Roosevelta bez użycia całkowitej cenzury czy monopolu na prasę. Obecnie, w 2018 roku, równie możliwe jest zakrycie tego, czego społeczeństwo widzieć nie powinno, przy jednoczesnym zachowaniu pozorów "normalności". Narzędzia są inne, ale rezultaty takie same.
Fot. Krzysztof Bieliński/Teatr Powszechny
Innym proponowanym w latach 40. tytułem dla książki Orwella był "Ostatni człowiek w Europie". I może byłby to tytuł bardziej dosadny, mocniejszy, bo o większym ładunku refleksyjnym. Czy ten "ostatni", który będzie w stanie sprzeciwić się machinie, jeszcze istnieje? A może jeszcze się nie narodził? Czy nasze myślenie faktycznie tak bardzo różni się od tego z 1948 i 1984? A może skazani jesteśmy na szaleńczy pęd w tym zaklętym kole, które po prostu jest świadectwem naszej ludzkiej niezmiennej natury? Ostatecznie i tak wszystko sprowadza się do poróżniania ludzi i wmawiania jednym, że są fajniejsi od innych, powtarzania popełnionych już wcześniej błędów. A to już brzmi znajomo i niepokojąco.