"Zlikwidujemy orgazm, a jedyną lojalnością będzie ta partyjna". Dzisiaj wizje Orwella brzmią wyjątkowo groźnie
Pierwszy raz przeczytałam "Rok 1984" w gimnazjum. Już wtedy antyutopijna wizja autora zrobiła na mnie ogromne wrażenie, chociaż jeszcze nie byłam w stanie zrozumieć i zdekodować wszystkich odniesień i kontekstów. Po latach, zastanawiając się nad fenomenem tej książki, doszłam do wniosku, że Georgowi Orwellowi udało się za pomocą zakreślonego grubą krechą wyolbrzymienia spowodować, że to, co wydaje się niemożliwe, transformuje w coś całkiem realnego. Przy całej tej przesadzie pisarz nie daje czytelnikowi komfortu pomyślenia, że "to tylko fantazja szaleńca i przecież mnie to nie dotyczy".
"Wczoraj wieczorem byłem w kinie. Same kroniki wojenne. Jedna znakomita, pokazywała bombardowanie statku z uchodźcami gdzieś na Morzu Śródziemnym. Widownię ubawiły najbardziej ujęcia olbrzymiego tłuściocha uciekającego wpław przed helikopterem…". To fragment wpisu do notatnika głównego bohatera książki Orwella. Dotyczy strzelania do uchodźców i reakcji widowni na krwawą masakrę. Dobrze "wytresowany", sprofilowany, bierny odbiorca reaguje tak, jak twórca przekazu chce – śmieje się, nie współczuje, "likwidowanie" innych uważa za działanie prawidłowe, pożądane, prowadzące do porządku i bezpieczeństwa.
Bardzo łatwo byłoby wykorzystać mechanizmy rządzące światem w książce Orwella i na zasadzie przepisania skrytykować obecną władzę, instytucje, media, polityków, zarówno ogólną sytuację, jak i jednostkowe zachowania ludzi. Bardzo łatwo byłoby rzucić kilka haseł o dobrej zmianie, uchodźcach, "Januszach-patriotach" i Polsce – kraju kwitnącej cebuli. Wyśmiać, ale i trochę powróżyć, co to już niedługo stanie się naszą rzeczywistością. Na szczęście reżyserka, Barbara Wysocka, zrezygnowała z nachalnych i męczących już pseudobłyskotliwych uwag na temat obecnej sytuacji w kraju. Bo przecież, jaka ona jest, każdy widzi.
Fot. Krzysztof Bieliński/Teatr Powszechny
Wybierając się do Teatru Powszechnego na "1984", zobaczymy spektakl, a nie manifest polityczny. Na naszych oczach odrodzi się przerażająca książkowa rzeczywistość, w której nie ma wolności, miłości, a jest terror, pisanie historii na nowo, przemoc i wzrok Wielkiego Brata. Dobudowywanie szerszego kontekstu jest niejako zadaniem dodatkowym, dla chętnych, nienarzuconym. Reżyserka raczej wiernie przenosi rzeczywistość Winstona Smitha (Arkadiusz Brykalski) na teatralne deski, a jedna z aktorek, Ewa Skibińska, czyta słowa z książki.
Jaki skutek przyniosły takie rozwiązania inscenizacyjne? Dwojakie. Z jednej strony nie jest obciążająco i napastliwie, z drugiej jest trochę monotonnie. Ciekawe są zabawy z kamerą – to, co często irytuje w innych spektaklach, tutaj potęgują uczucie nieustannej kontroli i inwigilacji. Oko kamery okazało się przydatne również do przedstawienia scen tortur, pokazania procesu tworzenia nowych treści propagandowych czy pogoni za głównym bohaterem (widzimy go w bardzo filmowym ujęciu z góry, jakby ze śledzącego go helikoptera). Aktorzy są jednakowo ubrani, spięci, trochę jakby nieobecni, otumanieni. Powierzchnia sceny jest maksymalnie ograniczona, co dodatkowo wprowadza poczucie zaduchu i ciasnoty umysłowej. Muzyka niepokoi i sprawia, że mięśnie spinają się w poczuciu dyskomfortu.
Fot. Krzysztof Bieliński/Teatr Powszechny
Wielki Brat patrzy
"Rok 1984" został napisany w 1948 roku. Jaka była sytuacja społeczno-polityczna w tym okresie i jakie nastroje dominowały, raczej wszyscy się domyślamy. Zarówno Orwell, jak i twórcy spektaklu przypominają, że może lata mijają, ale pewne narzędzia opresji pozostają niezmiennie. Obecnie trwamy w iluzji, złudzeniu wolności, ale nasze czasy również mają swojego Wielkiego Brata. Mniej dookreślonego, ale z równie dobrym wzrokiem.
Może jedynie bardziej ukrytego, bo w końcu "Rok 1984" jest nie tylko wariacją, ale i parodią, przerysowaniem, światem trochę abstrakcyjnym. Teraz sami, dążąc do maksymalnego poczucia komfortu i wygody, dajemy przyzwolenie na "wchodzenie w nasze życia". Bez zająknięcia dzielimy się tym, co w powieści Orwella ludzie tak bardzo chcieli chronić. Krytykujemy znad miski niedzielnego rosołu daleko sięgające macki władzy, jednak podświadomie tej kontroli pożądamy, oczekujemy, poddajemy się jej. "Tak, potrzebna nam republika, ale z dobrym carem na czele" - powiedział kiedyś jeden z żołnierzy rosyjskich, a słowa te, chociaż dotyczą naszego wschodniego sąsiada, to niosą w sobie jakiś uniwersalizm.
Ostatni człowiek
Jan Plamper, profesor na Uniwersytecie Londyńskim, dokładnie przeanalizował proces tworzenia fenomenu Stalina i odniósł go do innych wodzów, niekoniecznie totalitarnych. Pisał o "semantycznym opanowaniu sfery publicznej" - to metoda mniej opresyjna niż te stosowane w przypadku reżimów autorytarnych. Najlepszym jej przykładem będzie ukrycie przed opinią publiczną wózka inwalidzkiego Roosevelta bez użycia całkowitej cenzury czy monopolu na prasę. Obecnie, w 2018 roku, równie możliwe jest zakrycie tego, czego społeczeństwo widzieć nie powinno, przy jednoczesnym zachowaniu pozorów "normalności". Narzędzia są inne, ale rezultaty takie same.
Fot. Krzysztof Bieliński/Teatr Powszechny