W wakacje utonęło 177 osób. Nurek opowiada, jak to jest wyciągać topielców. "Chodzimy na czworaka"
Tylko w lipcu w Polsce utonęło 75 osób. W sierpniu woda zabrała już 102 życia. Do większości z tych przypadków wzywani są nurkowie, którzy wyławiają ciała topielców. Bartłomiej od 11 lat pracuje w Państwowej Straży Pożarnej właśnie jako nurek. Teraz opowiada o kulisach swojej pracy i wyjaśnia, jakie to uczucie, gdy kilkanaście metrów pod wodą niemal twarzą w twarz trafia się na topielca.
Już jadąc do tego zgłoszenia zastanawiałem się, czy da się uratować tę osobę. Wiedziałem, że jadę do mężczyzny, nastolatka, który zniknął gdzieś pod wodą. Natomiast okazało się, że sam czas dojazdu na miejsce był na tyle długi, że będąc na plaży, zdaliśmy sobie sprawę, że będzie to ciężkie.
Ile to było minut?
Działamy na terenie całej małopolski, więc czas dojazdu to około 50 minut. Szanse na przeżycie były minimalne. Ale zdając sobie z tego sprawę, kolejnym elementem w naszej pracy jest fakt, że chcemy wyłowić osobę spod wody, żeby umożliwić spokojne pożegnanie przez rodzinę.
Wchodząc pod wodę ten pierwszy raz, zdałem sobie sprawę, że nie jest to proste. Warunki, które panują tam pod wodą, zwłaszcza w wyrobiskach, żwirowniach, niestrzeżonych plażach, czyli tam, gdzie zazwyczaj nurkujemy, są ciężkie.
Jak to wygląda z tamtej perspektywy?
Wszystko zależy od obiektu, na którym nurkujemy. Większość miejsc, w których jesteśmy zmuszeni do wejścia pod wodę, to miejsca, w których normalni nurkowie w celach turystycznych nie schodzą. Oczywiście pod wodą na kilku metrach robi się już ciemno.
Ciemno to nie znaczy, że panuje całkowita ciemność tak jakbyśmy zamknęli oczy, ale przejrzystość jest tak ograniczona, że często nie ma możliwości nawet odczytania danych z przyrządów. Widoczność jest tak słaba, jakbyśmy nurkowali np. w mleku.
Jak wygląda samo poszukiwanie. Schodzisz na dno, gdzie widać niewiele, skąd wiesz gdzie szukać? Jak się poruszasz?
Schodząc pod wodę, jesteśmy połączeni poprzez łączność przewodową z naszym tzw. okiem, które jest na brzegu. Słyszymy się, mamy możliwość porozmawiania. Z uwagi na to, że te warunki są ciężkie, ta osoba jest odpowiedzialna za nawigowanie nas.
Lądujemy w mule i określamy, że jesteśmy już na dnie. Mówimy o naszym usytuowaniu, a on widząc bąble powietrza stara się nas nakierować i prowadzić nas pod wodą. Wcześniej sprawdzamy przyrządy w trakcie schodzenia na dno. Powinno się to robić na określonej głębokości, ale że zależy nam na czasie, to jest to skracane.
Czyli widząc bąbelki wynurzające się spod wody widzi twoją pozycję i mówi ci gdzie iść?
Tak np. trochę w lewo, trochę w brawo itd.
A jak ty poruszasz się na dnie, chodzisz czy się czołgasz?
Generalnie nurkowanie polega na pływaniu w toni, czyli unoszeniu się nad dnem, ale to wszystko przebiega w warunkach bardzo dobrej widoczności, czyli tak jak się normalnie nurkuje. Natomiast nasza praca wygląda tak, że lądujemy w mule i żeby natknąć się czasami na obiekt, który jest mało widoczny, albo w ogóle niewidoczny, po prostu musimy przesuwać się na czworaka po dnie i omackiem przeszukiwać metr po metrze.
Kiedy znajdziesz ciało, to jest to oczywiste, czy przy takiej widoczności można je z czymś pomylić? •
To jest właśnie najtrudniejsze w naszej pracy, że bardzo często szukając osoby, która zaginęła, nie wiemy, w którym momencie ją znajdziemy. A z racji tego, że w wodach jest bardzo dużo przypadkowych przedmiotów, to często się mylimy. To jest właśnie ten stres, trafiamy na rzeczy przypominające części ludzkiego ciała np. butelki, opony, worki ze śmieciami itd.
I to często wprowadza w błąd i generuje dodatkowe zdenerwowanie. Zwłaszcza przy pierwszych nurkowaniach, gdy nurek nie myśli o niczym innym, tylko o tym, czy nie napłynie na ciało. To nie jest tak, że widzimy to z daleka, czasami jest tak, że dosłownie twarzą w twarz napływamy na osobę, która jest pod wodą.
Jakie sytuacje były najbardziej niebezpieczne?
Myślę, że najbardziej nieprzewidywalne miejsca nurkowania i najbardziej niebezpieczne dla nas są zimowe nurkowania na rzekach. Z racji tego, że mając jedno miejsce wejścia, czyli ten przerębel lub połamane tafle lodu, to jest jednocześnie nasza jedyna możliwość wyjścia.
Przemieszczając się pod wodą nasze oko na powierzchni nie wie, gdzie jesteśmy, bo nie widzi wydobywających się bąbli powietrza. Dodatkowo jest masa skał, kamieni i innych miejsc zaczepienia tej kabloliny, która jest nicią, po której możemy wyjść na powierzchnię. I gdyby doszło do jakiejkolwiek awarii sprzętu, to jeśli jesteśmy zaplątani, nie ma możliwości szybkiego i bezpiecznego powrotu na powierzchnię. Myślę, że to są te najbardziej niebezpieczne nurkowania.
Zaczęliśmy od tej twojej pierwszej historii topielca, w tym przypadku się nie udało, on zmarł. A jak wygląda statystyka, jak często, albo jak rzadko, udaje się kogoś uratować?
Prowadzone są statystyki naszych wyjazdów i interwencji. W ciągu roku jesteśmy dysponowani około 100 razy, w zależności od roku czasami będzie to trochę mniej lub więcej. Nasze wyjazdy można podzielić na wyjazdy ratownicze i poszukiwawcze. Przyjmuje się, że jeśli do zdarzenia doszło do dwóch godzin wcześniej, to wtedy prowadzimy akcje ratowniczą.
Po tym czasie staje się ona akcją poszukiwawczą już na trochę innych zasadach. Nasza ilość interwencji ratowniczych sięga powyżej 50 proc., więc jadąc do zdarzenia mamy świadomość, że kogoś można uratować. W ciągu roku udaje nam się wyciągnąć kilkukrotnie osobę spod wody i przywrócić jej czynności życiowe.
Czyli to jest kilka przypadków w ciągu roku?
Tak. Ale później często nie mamy już informacji, co się dzieje dalej z tym pacjentem. Wiemy, że udawało nam się wyciągnąć kogoś spod wody, przywrócić czynności życiowe i taka osoba żyje dalej bez żadnego uszczerbku na zdrowiu. I to daje nam właśnie tę siłę do walki, mimo że największe ilości akcji kończą się inaczej.
Liczysz, ile osób udało ci się uratować? Pamiętasz je?
Nie pamiętam konkretnych osób, ale wyciągnąłem ich na pewno powyżej 20. Tylko jednej z nich udało się przywrócić czynności życiowe. Nieszczęśliwy zbieg okoliczności sprawił, że niestety i tak nie przeżyła.
Kadr z programu "7 metrów pod ziemią"
Tak, tak jest bardzo często. Przyjeżdżamy na miejsce i tam zazwyczaj są świadkowie, a nimi przeważnie są bliscy. Rodzice, rodzeństwo, mąż, żona. To na pewno dodatkowy czynnik stresujący. Jest sama nerwowa atmosfera towarzysząca akcji, a potęguje to presja bliskich. Często agresja, popędzanie, wulgarne komentarze w stylu „czemu tak długo, co się tak grzebiecie”. To są te mniej przyjemne chwile.
Mówisz, że czym innym jest akcja ratownicza, a czym innym akcja poszukiwawcza. Na czym polega różnica? Czy jeśli wiadomo, że człowiek już nie żyje, to „można odpuścić”?
Zacznę od akcji ratowniczej, która ma inny przebieg. Przede wszystkim jest ten czas dwóch godzin, który płynie dla nas nieubłaganie. Działamy w pośpiechu, często łamiemy zasady bezpieczeństwa już podczas samego wyjazdu.
Na przykład?
Jeśli mamy dyspozycję do najbliżej położonego zalewu i czas dojazdu wynosi około dwie minuty, to wtedy borykamy się z tym, czy ubierać się w samochodzie w przedziale technicznym, czy dopiero nad wodą. Wiemy, że będą to minuty zwłoki. Sprzęt mamy już przygotowany, ale samo ubranie jest już wydłużeniem. Przepisy mówią, że powinniśmy jechać w kabinie i dopiero wysiadając z niej powinniśmy się ubierać w kombinezon i odzież.
A jak wygląda rzeczywistość?
Wsiadamy do samochodu z tyłu, często z kolegą, który pomaga się ubrać i zapiąć kombinezon. Dojeżdżając na miejsce i już jesteśmy gotowi do działań, zostaje kwestia wpięcia kabloliny. Natomiast akcje poszukiwawcze nie mają presji czasu. Jest za to presja otoczenia i presja mediów, które pojawiają się na miejscu.
Akcje poszukiwawcze są często planowane kilka dni wcześniej. W związku z tym gdy przyjeżdżamy, możemy sobie bardzo dobrze przygotować sprzęt, dodatkowo jest nurek zabezpieczający. Komfort pracy jest zupełnie inny, realizujemy ją spokojniej. Nie powiem, że jest to przyjemne, ale nie ma tej presji czasu.
Kadr z programu "7 metrów pod ziemią"
Z każdym ciałem, bez względu na fazę rozkładu, obchodzimy się w sposób godny. Wiemy, że to są ludzkie zwłoki, ludzkie ciało. Dookoła mogą być gdzieś najbliżsi, więc są zachowane odpowiednie zasady. Zdarza się, mi również się zdarzało, wyciągać ciała w różnych fazach rozkładu. To jest dosyć ciężkie. Na płytkich wodach ciało bardzo często wypływa na powierzchnię i wtedy świadkowie z brzegu zauważą pływające zwłoki. Na dużych głębokościach jest już inaczej, ciało rozkłada się i nie jest w stanie wypłynąć.
Zdarza się, że świadkowie, nurkując np. na obiektach w Krakowie, znajdują ciało. Niejednokrotnie trafiali czy to ciało nurka, czy kogoś, kto skoczył bez świadków i leży na tych kilkudziesięciu metrów.
Sposób wydobycia takiego ciała jest specyficzny, używamy do tego specjalnych noszy, na które nurek w bardzo delikatny sposób musi przełożyć ciało. To są nosze z dziurami, żeby woda swobodnie wypływała, osoby na górze przy asyście nurka je wydobywają. To jest bardzo powolny proces, bo zdajemy sobie sprawę, że to ciało ma już taką formę rozkładu, że po prostu się rozpada.
Czy pamiętasz akcję, która najbardziej dała ci w kość?
To była Wigilia 5-6 lat temu. Dostaliśmy dyspozycje udania się do jednej z podkrakowskich miejscowości, bo do studni wpadł lub wskoczył mężczyzna. Na początku wydawała się to bardzo prosta akcja, cóż może spotkać nas w studni?
Już po przyjeździe okazało się, że studnia jest bardzo wąska i bardzo głęboka z częściowo wypompowaną wodą. Spuszczono mnie na dół, okazało się, że jest tam masa przedmiotów, o które można się zaczepić: haki i rury wzdłuż studni. Wiedziałem, że trzeba być bardzo ostrożnym. Z racji mojej niewielkiej postury, mogłem zejść tam w w miarę bezpieczny sposób. Na dole okazało się, że są tam pompy i inne przedmioty. Trzeba było tego mężczyznę przywiązać do siebie, zabezpieczyć i grupa ratownictwa wysokościowego wydobyła nas razem.
Fot. Marek Podmokły / Agencja Gazeta
Nie prowadzę takich statystyk. Najczęściej jednak wyławia się ludzi młodych i myślę, że są to mężczyźni. Kobiety zdecydowanie rzadziej.
Czy wiadomo, jakie historie za nimi stoją? Czy to są samobójstwa?
Jest grupa zdarzeń podyktowanych próbą podjęcia samobójstwa. Są to głównie skoczkowie, próby utonięcia, skoki z mostów. Natomiast kolejną grupą są interwencje związane z przypadkowymi utonięciami.
Nie chciałbym prorokować, co się przyczyniło przy danej osobie, ale podejmując taką akcję często widzimy, że osoby, które są świadkami i były z zaginionym, są pod wpływem alkoholu. To też przestroga na przyszłość dla innych, że ten alkohol daje poczucie złudnego bezpieczeństwa i często ludzie przeceniają swoje możliwości i umiejętności. Nawet pod wpływem dwóch-trzech piwek. Okazuje się, że wypłynięcie kilkanaście metrów od pomostu potrafi tak osłabić, że nie ma się siły na powrót. Albo przysparza różnych pomysłów w stylu skoków, wejścia do wody w nocy, we mgle, w niskich temperaturach.
Nie masz łatwej pracy. Zastanawiam się, czy są chętni do wykonywania tego zawodu?
Z tymi chętnymi to jest różnie. Na przestrzeni 11 lat jak nurkuję, gdy przychodziłem na jednostkę, pracowało tam około 18-20 nurków. Minimalna liczba nurków, jaką osiągnęliśmy, to było 7-8, więc to diametralny spadek. Czynniki tego spadku czy braku chętnych są dwa.
Pierwszy to widoczny brak dofinansowania tej specjalizacji. Może nie chodzi mi bezpośrednio o finansowe motywacje dla nurków, chociaż ona też by pomogła, ale młodzi ludzie, którzy przychodzą z myślą, że będą nurkować, w perspektywie czasu widzą, że to nie jest takie różowe. I w związku z tym często rezygnują i nie chcą ciągnąć tego nurkowania, widząc, że sprzęt, na którym zdarzało nam się nurkować przeciekał, był zawodny, nasze suche skafandry bardzo często zawodziły. Na pewno to dofinansowanie ulega poprawie, ale wiemy, że brak tych środków nie zależy od naszych bezpośrednich przełożonych. Oni też mają związane ręce. Na pewno nie wygląda to tak, jak powinno.
Najłatwiej wydaje się środki finansowe na czerwone samochody, które są widoczne przez obywateli. A jest problem z tym, co bezpośrednio wpływa na nasz komfort i bezpieczeństwo. Często ci ludzie, nurkowanie z jakimś stażem oraz ci przyszli nurkowie, rezygnują. Najprostszym sposobem jest nieprzejście badań lekarskich. Żeby nie narazić się przełożonym, najłatwiej jest zrzucić tę winę na stan zdrowia, bo nie będzie się to wiązało z żadnymi konsekwencjami.
Fot. Jakub Ociepa / Agencja Gazeta (zdjęcie poglądowe)
W przeciwnym wypadku na pewno bym nie nurkował. Tak jak powiedziałem, nawet jadąc do zdarzenia czasy dojazdów są na tyle wydłużone, że zdajemy sobie sprawę, że możemy kogoś nie uratować w sposób bezpośredni. Ale pośrednio wiemy, że może uratować inną osobę np. przez przekazanie narządów.
Drugim czynnikiem jest wydobycie ciała dla rodziny, która chciałaby godnie pożegnać się z bliskim. Nie ważne, czy po 2-3 godzinach, czy 2-3 dniach. To też daje nam dodatkową siłę i motywację. Często spotykamy się z komentarzem, że nasza praca nie ma sensu, bo i tak nikogo nie uratujemy. Będąc na miejscu i widząc najbliższych, ktoś taki powinien zdać sobie pytanie, czy faktycznie nasza praca nie ma celu. Wtedy odpowiedź byłaby prosta.
Zdarza ci się usłyszeć słowo dziękuję?
Tak, ale ono jest w dzisiejszych czasach wypowiadane bardzo rzadko. Ale zapłakane oczy rodziny, gdy podejdą i powiedzą dziękuję, jest dla nas bardzo ważne i daje nam tę siłę do dalszej pracy. Pamiętam, gdy koledzy wyciągnęli młodego nastolatka. Wydawałoby się, że bez szans na przeżycie. 25 minut od zaginięcia.
Była to zimna pora i górska rzeka, ale udało się tego chłopca wyciągnąć. Przywrócono mu czynności życiowe i bez uszczerbku na zdrowiu wrócił do normalnego funkcjonowania. Koledzy opowiadali, że chłopak przyjechał do nich na jednostkę z podziękowaniami. I wiem, że to dało im, a także nam, siłę do dalszej pracy.
Jest to zapis wywiadu, który pierwotnie ukazał się na YouTube na kanale Rafała Gębury pt. "7 metrów pod ziemią". Ten i inne materiały znajdziesz też na Facebooku i Instagramie.