"Sąsiad przestał mi się kłaniać, razem startujemy". Przed nami najbrutalniejsze wybory dla miast i wsi

Katarzyna Zuchowicz
Wszyscy się znają, wszyscy o wszystkich wiedzą. Nie raz sąsiad staje do wyborów przeciwko sąsiadowi. Układy, powiązania rodzinne i zawodowe w małych społecznościach mogą człowiekowi pomóc, ale również mogą go zniszczyć. – Co pani powie na to, że wygrałem wybory ze swoim szefem? – pyta zaczepnie jeden z burmistrzów. Przez kolejne lata tamten, z innego stanowiska, dał mu nieźle odczuć jak traktuje tę porażkę.
Wybory samorządowe – najbardziej brutalne dla małych społeczności. Fot. Paweł Małecki / Agencja Gazeta
Wybory samorządowe zwłaszcza dla małych społeczności to najważniejsza, ale jednocześnie, najbardziej brutalna wyborcza walka ze wszystkich. To ona w małych miasteczkach potrafi ustawić różne układy na lata. Ale też wpłynąć na społeczne relacje o wiele, wiele razy bardziej niż w większych miastach.

Nawet tak skrajnie, jak zadziało się w rodzinnych Brzeszczach Beaty Szydło, gdy dwa lata temu zwolennicy KOD wyszli na ulice, a potem w ich kierunku poleciały jajka. To była prawdziwa wojna domowa między sąsiadami. Ktoś wtedy krzyknął: "Nie jesteś już moim kolegą!". Inny: "Więcej ręki ci nie podam!".


"Wyp...ać stąd! Chołota! Banda oszustów, złodziei, mafiozów! Zdrajcy!" – słychać było również na filmach, które rozeszły się po sieci. Tak sąsiedzi stanęli przeciwko sobie, tak ta większa polityka podzieliła małą społeczność. A co dopiero polityka lokalna...

Pracowali w sąsiednim pokoju, teraz rywalizują
I przy wcześniejszych wyborach, i teraz, co chwila słychać doniesienia o tym, że dawni współpracownicy nagle stają się rywalami. Przy tych wyborach nie da się tego uniknąć.

"Sebastian Dadaczyński i Jacek Pauli. Kiedyś współpracownicy, a dziś rywale o fotel burmistrza Skarszew" – opisuje "Dziennik Bałtycki".

W Tułowicach pod Opolem w ostatnich wyborach rywalizowały trzy osoby, które razem współpracowały: "pracownik zakładu komunalnego, wójt oraz jego była zastępca, pracująca z nim w sąsiednim pokoju".

Burmistrz z północy Polski opowiada nam, że wygrał wybory ze swoim szefem, który – jako przegrany – trafił potem do starostwa. – Wyobraża pani sobie jak to jest wygrać z szefem? Proszę sobie teraz wyobrazić, jak łatwo było mi potem ubiegać o pozwolenia na budowę. Odpowiem: nie było – mówi.

"Nasze małe piekiełka"
Historie o tym, jak lokalna polityka może podzielić małe społeczności, można mnożyć bez końca. Zawsze człowiek może komuś bardziej nadepnąć na odcisk, innemu się narazić.

– Niby demokracja, ale każdy musi opowiedzieć się po którejś stronie. Realnie w takich małych społecznościach wywołuje to mnóstwo animozji. Niektórzy wręcz mówią, że nie wystartują w wyborach, bo ktoś będzie się na nich gniewał. To takie nasze małe piekiełka – opowiada nam wójt ze środkowej Polski.

Sam przeżywa te piekiełka na własnej skórze już kolejną kadencję. Będzie startował w najbliższych wyborach, ma jednego konkurenta. Znają się od lat. – Razem kiedyś współpracowaliśmy, znamy się prywatnie. U nas trudno nie wiedzieć, kto jest to. Ale mniej więcej od tygodnia przestał odpowiadać na moje 'cześć'. Żeby było zabawniej instytucja, w której pracuje jego żona, podlega Urzędowi Gminy – mówi.

Rozmawiamy o takich małych społecznościach, gdzie wszyscy się znają. Wójt zwraca uwagę na ciekawą kwestię. – Ja nawet nalewki na dożynkach nie mogę się napić z moim przeciwnikiem z rady gminy, bo zaraz obrywam po głowie, że się z nim zadaję. "Po co się z nim bratasz?" – pytają ludzie. Na nic tłumaczenia, że musimy współpracować, że robotę trzeba robić, urazy schować, gmina najważniejsza. To sami ludzie oczekują igrzysk, chcą walki – mówi naTemat.

Raz dostał smsa z wiadomością, że jest fałszywy, bo brata się z wrogiem. Zresztą jego lokalny przeciwnik, z którym stara się współpracować, też dostaje po głowie od swoich. Gdy pochwalił inwestycję wójta, od razu mieli pretensje.

"Jakbyśmy żyli w średniowieczu"
Niektóre historie mogą przypominać serial "Ranczo". "Nieraz tak sobie myślę, że tam na górze politycy się kłócą. Idzie o większe pieniądze, a się nie zabiją. A tu na dole mała gmina, małe problemy…. I przychodzą, okna wybijają… Jakbyśmy żyli w średniowieczu" – żalił się dwa lata temu wójt Zawad Krzysztof Wądołowski, gdy ktoś wybił mu szyby kamieniami.

Kilka miesięcy temu na posesji wójta gminy Skórzec wybuchły dwa pożary, jak donosiły media, podpalono samochód, a potem budynek gospodarczy. "Kto ma złość do wójta?" – pytał od razu "Tygodnik Siedlecki".

Ale może też być w drugą stronę. Jak w gminie Lesznowola, gdzie pierwszy raz od 17 lat pani wójt nie otrzymała absolutorium jednomyślnie. Wyłamał się jeden radny i zrobiła się taka afera, że okoliczni sołtysi rzucili się z kwiatami dla wójt. Były też przeprosiny za sytuację, która – jak uznano – nie powinna mieć miejsca, bo oni panią wójt popierają.

"Pani wójt się obraziła"
Naciski odczuwają też dziennikarze. Beata Samulska z "Gazety Sycowskiej" opowiadała nam w lipcu, jak silną presję ze strony samorządowców odczuwają teraz lokalne media. Jak niektórzy politycy nie przyjmują krytyki, oburzają się, nie można pisać, że popełniają błędy, bo to spotyka się z ich nerwową reakcją

– Za każdym razem przed wyborami samorządowymi dzieje się podobnie, gdyż u nas samorządowcy związani z Prawem i Sprawiedliwością rywalizują z bezpartyjnymi kandydatami i w nas widzą widocznie jakieś zagrożenie – mówiła.

Sama doświadczyła presji ze strony jednego z lokalnych polityków. Ba, dostała w tej sprawie telefon z Warszawy. – Opisałam jedną sytuację, a pani wójt się obraziła – opowiadała naTemat.

Obraza, uprzedzenia, konflikty z sąsiadami, nie daj Boże, agresja. W małych społecznościach można je odczuć ze zdwojoną albo jeszcze większą siłą. Każdy wie, ile od tych wyborów może tu zależeć.