Ania Hołda: wierzę, że limitu cudów nie wyczerpałam, że będę jeszcze chodzić
Chcesz rozśmieszyć Pana Boga? Opowiedz mu o swoich planach. Tym prostym stwierdzeniem Ania podsumowuje to, co stało się w jej życiu. Miała 25 lat, w głowie setki marzeń: o ukończeniu studiów w Krakowie, pracy, powiększeniu rodziny, podróżach. Chciała brać z życia wszystko, co najlepsze. Nie wiedziała, że wkrótce pozna smak walki o przetrwanie, od tej najgorszej strony.
Zbliżają się święta Bożego Narodzenia. Jest 2009 rok. Banalna sprawa: kilka następujących po sobie infekcji górnych dróg oddechowych. Niby normalne, że w okresie zimowym każdy się przeziębia. Lekarz, antybiotyk, kolejna wizyta, znów antybiotyk.
– Czułam się coraz gorzej. Nie przypuszczałam, że to może być naprawdę coś złego. Niepokój budziły jedynie bąble na nogach, podobne do ukąszeń, bolące i z czasem przechodzące w siniaki. Właśnie one skłoniły do zrobienia kontrolnego badania krwi – opowiada Ania.
W pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia, kiedy wyszła z domu, nie przyszło jej nawet do głowy, że może do niego nie wrócić. Podejrzenie białaczki. Diagnoza, choć niepotwierdzona, zwalała z nóg. Odbierała jej wszystkie wielkie plany i wysyłała na front. Ania zaczynała walkę o życie.
Potem już wszystko potoczyło się szybko. Konsultacje na oddziale hematologii w jednym z krakowskich szpitali, pierwsze biopsje szpiku, niekończące się pobieranie krwi i słowa jednej z pacjentek, kiedy Ania z nadzieją oznajmiła, że przyjechała tu tylko na badania. Ona odparła wtedy: z oddziałem hematologii bierzesz ślub i rozwodów nie ma. Póki śmierć was nie rozłączy. Te słowa do dzisiaj śnią się po nocach...
Przez kolejne miesiące XII piętro krakowskiego "Rydygiera" stawało się drugim domem Ani, a personel oddziału hematologii - drugą rodziną.
– Spędzałam tam więcej czasu niż w gronie najbliższych, niejednokrotnie zamknięta przez długie tygodnie w izolatce. To właśnie tutaj, za szczelnie zamkniętymi drzwiami sal nr 1,2,14 bądź 15 rodziły się przyjaźnie, często takie do końca życia. Tylko stwierdzenie "do końca życia” wcale nie oznaczało długiego czasu – wspomina Ania Hołda.
I dodaje: – Mówią, że człowiek to takie zwierzę, które do wszystkiego się przyzwyczai i chyba rzeczywiście tak jest... Po pewnym czasie nakłucia lędźwiowe, wkłucia centralne, biopsje szpiku - zabiegi bądź co bądź bolesne, przestały robić na mnie wrażenie. Wrażenie robiły tylko informacje o śmierci koleżanek. To podcinało skrzydła i nie pozwalało wstać z kolan przez długi czas.
Pogadanki z lekarzami o tym, że chemia wyniszczy jej organizm tak bardzo, że posiadanie dziecka w zasadzie nie będzie wchodziło w grę, były dla nich - dla nich - Ani i jej męża - nieistotne. Ważne było, by pozbyć się tej "cholery" z własnego ciała i przeżyć.
Dawca poszukiwany
Trwało to bardzo długo i choć procedura szukania dawcy obejmowała banki na całym świecie, nie było rezultatów.
– Taki ze mnie jedyny w swoim rodzaju egzemplarz, niestety zepsuty do szpiku kości – śmieje się dzisiaj Ania, choć wtedy, 8 lat temu, powodów do radości nie miała. Łez też już zabrakło...
Taki się znalazł, ale w ostatniej chwili zrezygnował. Zaplanowano następną dawkę chemii. W ciągu tygodnia cudem znaleziono kolejnego dawcę. Ania trafiła do słynnej Kliniki Hematologii i Transplantacji Szpiku w Katowicach. To była podroż bez pytań, nie ta wymarzona...Przyjmowałam to ze spokojem i nadzieją, że sama chemia wystarczy. 22 miesiące później i 11 cykli chemioterapii , z których każdy zbijał moją odporność, dowiedziałam się, że szlag trafił moją remisję. Nastąpiła wznowa choroby i znalezienie dawcy nabrało nowego wymiaru. Stało się niezbędne na tyle, że podjęto ryzyko przeprowadzenia przeszczepu szpiku od dawcy niespokrewnionego, genetycznie, nie w pełni zgodnego.
– Moje życie mogło mieć tam swoją metę bądź start. Byłam wtedy żoną z krótkim stażem i w zasadzie brakiem czasu na "dorobienie się” potomstwa. Usłyszałam kolejny wykład o tym, że przeszczep i przede wszystkim chemia, podawana w celu przygotowania do zabiegu, a zatem całkowitego wyniszczenia mojego "zepsutego szpiku”, pozbawi mnie szans na bycie mamą – opowiada nasza rozmówczyni.
To nie było dla niej ważne. Pogodziła się z tym w momencie poznania diagnozy.
– Nastawiłam się na walkę o siebie i powrót do najbliższych. Udało się. Nie była to "bułka z masłem”, ale sam proces zadomowienia się nowego szpiku przebiegł bez większych komplikacji. To kolejny cud bo w trakcie mojego pobytu na oddziale widywałam różne, pozbawiające nadziei sytuacje.
Nowe życie, nowe problemy
Po sześciu tygodniach całkowitej izolacji, naświetlania i sterylizacji każdej przywiezionej przez rodzinę rzeczy, strachu przed zarazkami posuniętego do granic obsesji, Ania wraca wreszcie do domu. Nauka "życia po chorobie” była trudna. Skończyło się codzienne pobieranie krwi, ale zaczął się niepokój o wyniki.
Ania powoli wracała do normalnego życia, choć z normalnością sprzed choroby nie miało to wiele wspólnego. Nie było mowy o powrocie na uczelnię, wyjazdach na wakacje, aktywnym życiu.
Były za to leki immunosupresyjne, tak niezbędne do utrzymania upragnionego zwycięstwa nad chorobą i lista skutków ubocznych wielka jak książka telefoniczna. Był rok względnego spokoju.
– Po tym czasie coś złego zaczęło się dziać z moimi nogami. Początkowo słabły, potem pojawiła się spastyka. Kolejne pobyty w szpitalu, rezonanse magnetyczne, nakłucia lędźwiowe i niezliczone badania neurologiczne nie wykazały żadnych nieprawidłowości. Nie odnaleziono fizycznej przyczyny takiego stanu rzeczy, a jednak nie mogłam normalnie chodzić – tłumaczy Ania.
Uznano, że być może jest to przewlekła choroba przeszczep przeciwko gospodarzowi i przez to Ania stała się osobą niepełnosprawną. Zaczęły się długie miesiące rehabilitacji i żmudna walka o każdy krok.
Cudów ciąg dalszy
– Pewnego dnia poczułam się dziwnie. Wiedziona przeczuciem, które mogą zrozumieć tylko kobiety, zrobiłam test ciążowy. Na teście pojawiły się dwie kreski. Pamiętam, kiedy zadzwoniłam do męża i poprosiłam, żeby natychmiast wrócił z zakupów.
Mąż Ani nauczony kiepskim doświadczeniem, jakie niosły za sobą tego typu telefony, stanął w drzwiach mieszkania pięć minut później.
– Zdołałam tylko wydusić z siebie, że chyba jestem w ciąży. Natychmiast pojechaliśmy do szpitala, żeby potwierdzić wynik testu badaniem krwi. Potem czekała nas wyprawa do Katowic. Chciałam dowiedzieć się, na ile ciąża jest dla mnie zagrożeniem. Okazało się, że mała fasolka, która w cudowny sposób zagnieździła się w moim brzuchu, nie stanowi ryzyka, jeśli chodzi o nawrót choroby.
Jednak ryzyko wiązało się z odstawieniem leków immunosupresyjnych. W jej sytuacji ciąża nie była błogim czasem pełnym radości oczekiwania. Czuła się coraz gorzej.
– Dla mnie to była droga przez mękę. Droga, którą uparłam się przejść, choćby na czworakach, byleby móc przywitać ją na świecie. Ją - bo jak się okazało, nosiłam pod sercem zdrową i prawidłowo rozwijającą się dziewczynkę – mówi Ania.
I dodaje: – Wielki szacunek należy oddać pani doktor, która mimo mojej trudnej historii, podjęła się trudu przeprowadzenia nas przez okres ciąży. Jak niejednokrotnie powtarzała, malutka była w o wiele lepszej kondycji niż ja. Świadomość, że to dla mnie jedyna szansa, żeby mieć dziecko, dodawała mi sił. Dzień, w którym zobaczyłam naszą fasolkę po raz pierwszy, był najszczęśliwszym dniem w moim życiu.
Dziś Mila ma cztery i pół roku. Jest rezolutnym, ciekawym wszystkiego dzieckiem. Dla Ani, największym cudem, który każdego dnia każe jej walczyć o powrót do względnej sprawności. Teraz potrzebna jest przede wszystkim solidna rehabilitacja.
– Istnieje nadzieja, że kiedyś same pójdziemy na spacer, jednak jest to mozolny i nie ukrywam, że bardzo kosztowny proces. Mimo wszystko wierzę, że nie wyczerpałam jeszcze limitu cudów i uda mi się stanąć na nogi.
Od redakcji: Jak można pomóc Ani? Wpłacając środki na konto Fundacji "Słoneczko”
KRS 0000186434, cel szczegółowy: ANNA HOŁDA, numer subkonta 144/H , Fundacja "Słoneczko”Spółdzielczy Bank Ludowy Zakrzewo Oddział w Złotowie Darowizny w PLN: 89 8944 0003 0000 2088 2000 0010, Darowizny w EUR: 76 8944 0003 0000 2088 2000 0050