Z Netflixa do "najsubtelniejszego thrillera wszech czasów". Steven Yeun o pracy na planie "Płomieni"

Monika Przybysz
Steven Yeun - amerykański aktor filmowy i telewizyjny pochodzenia koreańskiego, polskiej publiczności głównie znany jako postać Glenna Rhee w serialu „The walking dead” oraz z netflixowej „Okji”. Yeun urodził się w Seulu, ale w wieku 5 lat wyemigrował wraz rodzicami do Kanady, a następnie do Michigan. Pomimo wielu lat spędzonych w Stanach, nadal czuje mocną więź z ojczyzną.
Steven Yeun w filmie "Płomienie". Amerykański aktor koreańskiego pochodzenia ma spore szanse na Oscara Fot. materiały prasowe
Od 28 grudnia w polskich kinach będzie można oglądać go – jak zapowiada dystrybutor, Aurora Films - w „najsubtelniejszym thrillerze wszech czasów”. Mowa o koreańskich „Płomieniach” - filmie, który w Cannes zdobył nagrodę FRIPESCI oraz został najwyżej ocenionym filmie w historii festiwalowego magazynu „Screen Daily”: otrzymał 3,8 punktów na 4 możliwe. Do tej pory najwyżej ocenionym filmem był „Toni Erdmann”.

“Płomienie” są koreańskim kandydatem do Oscara, a im bliżej do finałowej gali, jego notowania w wyścigu po najcenniejszą statuetkę przemysłu filmowego cały czas rosną. Film otrzymał w niedzielę, 9 grudnia aż sześć nagród od krytyków z Los Angeles, Toronto oraz Nowego Meksyku, i tym samym zwiększył swoje szanse na nominację do Oscara w kategorii najlepszy film nieanglojęzyczny.

W sumie nagrody rozdano w pięciu miastach. Oprócz wcześniej wymienionych swoje typy podali krytycy z San Francisco i Nowego Jorku.

Aż dwie nagrody zostały przyznane Stevenowi Yeunowi, za rolę drugoplanową w thrillerze "Płomienie". W rozmowie z naTemat opowiada, jak wspomina pracę na planie.
Fot. materiały prasowe
Jak przygotowywałeś się do roli w “Płomieniach”? Czy twoje podejście różniło się od tego, które stosowałeś w przypadku poprzednich ról?

„Płomienie” to film, którego fabuła kręci się wokół tajemnicy, a więc można by go nazwać thrillerem. Historia opowiada o dość dziwnym trójkącie miłosnym, w którym jednym z nich jest bogaty Ben, który podobno dla rozrywki pali szklarnie.

Przygotowując się do filmu dużo czytałem. Musiałem też odnaleźć się w kulturze koreańskiej, która jest zdecydowanie inna niż w Stanach, gdzie mieszkam na co dzień. Mocno analizowałem postać Bena, zacząłem od konstruowania jego życiowej filozofii. Następnie dopasowałem jego podejście do życia, do wyglądu zewnętrznego i sposobu bycia.
YouTube / AuroraFilmsPl
Czy rola Bena była dla ciebie wymagająca aktorsko?

Przede wszystkim pierwotnie tę rolę miał grać ktoś inny. Ale ostatecznie reżyser Lee Chang-dong wpadł na pomysł obsadzenia mnie w tej roli. Postawił na moją ameryko-koreańskość. Ponieważ Ben pochodzi z wyższych sfer, jest dobrze sytuowany, jeździ po świecie, moje amerykańskie cechy oraz język angielski idealnie uzupełniają tę rolę.

Natomiast największym wyzwaniem był z pewnością fakt, że w filmie mówię po koreańsku. Od wielu lat mieszkam w Stanach, nie używam języka koreańskiego w codziennym życiu, dlatego opanowanie niuansów oraz rozbudowanie słownictwa - to aspekty, nad którymi zdecydowanie musiałem popracować.

Przez to miałem też problem z szybkim opanowaniem scenariusza. Musiałem na różne sposoby go zapamiętywać, nauczyć się intonacji i znaczenia słów w konkretnym koreańskim kontekście. Jedno słowo w zależności od intonacji może mieć kilka znaczeń. Nauka tonacji, intonacji, fleksji zajęły mi sporo czasu. Jestem wdzięczny Lee, że mi zaufał i zaproponował współpracę przy tym wyjątkowym filmie.

Co dziwne, nie stresowałem się. Wiedziałem, że wszystko będzie ok. Od początku, kiedy przeczytałem scenariusz, i kiedy Lee Chang-dong powiedział ostatecznie „tak”, z jakiegoś powodu w ogóle się nie bałem.

Teraz, z perspektywy czasu wiem, że powinienem był. To było 140 bardzo intensywnych i najbardziej ekscytujących dni na planie. Ale kiedy tam byłem, atmosfera, która tam panowała, pomoc i niesamowite podejście reżysera sprawiały, że wiedziałem, że muszę dać z siebie 100 proc. bo tylko wtedy ma to sens.
Fot. materiały prasowe
Czy znałeś wcześniej tomik opowiadań „Zniknięcie słonia” Haruki Murakamiego, z którego pochodzące opowiadanie „Spalenie stodoły” było podstawą scenariusza “Płomieni”?

Znałem wcześniej twórczość Murakamiego ale opowiadanie i cały tomik przeczytałem dopiero przygotowując się do filmu.

Scenariusz jest dużo obszerniejszy, uzupełnia historię przedstawioną w opowiadaniu „Spalenie stodoły” i przede wszystkim film jest jego luźną adaptacją. Np. w filmie tytułową stodołą jest szklarnia, wiele innych wątków też jest poprowadzonych inaczej, potraktowanych znacznie głębiej i wielowarstwowo. Jeśli jednak chodzi o sposób przedstawienia mojego bohatera, jego istotę - niewiele się zmienia.

Film nawiązuje również do opowiadania „Spalenie stodoły” Wiliama Faulknera, które napisał w 1939 roku. Jong-soo, który w filmie jest początkującym pisarzem, zaczytuje się w Faulknerze, którego jest fanem. Reżyser Lee Chang-dong uznał, że to bardzo interesujące, że oba opowiadania, zarówno Murakamiego, jak i Faulknera noszą ten sam tytuł oraz, że nie może być przypadek.

Reżyser wraz ze współscenarzystą Jung-mi Ohem, z którym zwykle pracuje, wpletli w tę z pozoru nieskomplikowaną opowieść wiele różnych podtekstów i subtelnych aluzji do obu opowiadań.
Fot. materiały prasowe
Jak pracowało ci się z Lee Chang-dongiem?

Od dawna byłem wielkim fanem jego twórczości. Uwielbiam jego filmy. Stanąć na jego planie to spełnienie marzeń. On jest niesamowity, bardzo wymagający ale też potrafiący stworzyć na planie fantastyczną atmosferę.

W sumie… to zrobiłbym wszystko, o co mnie poprosił. Po przeczytaniu scenariusza, powiedziałem: "Wow, naprawdę chcę to zagrać, poczuć, jak to jest żyć w skórze Bena."

Film zbiera bardzo dobre opinie, jest nagradzany na festiwalach, może dostanie Oscara…. Teraz wiem, że opłacało się dawać z siebie 100 procent i czasem powtarzać jedno ujęcie kilka razy. Widzowie i krytycy doceniają naszą pracę i to wszystko dzięki twórcy tego projektu - Lee Chang-dongowi.
YouTube / AuroraFilmsPl
No właśnie, czy jesteś zaskoczony tak entuzjastycznym przyjęciem filmu przez krytykę? Film otrzymał nagrodę FIPRESCI w Cannes, jest koreańskim kandydatem do Oscara, zdobył wiele nagród na festiwalach. Co twoim zdaniem jest najmocniejszym elementem “Płomieni”?

Nie wiem, czy pozytywny odbiór filmu mnie zaskoczył. Z pewnością byłem bardzo podekscytowany. Wiedziałem, że Lee Chang-dong, reżyser “Płomieni”, stworzył film niesamowicie prawdziwy i szczery.

Wydaje mi się, że sukces należy tu przypisać właśnie mistrzowskiej reżyserii, scenariuszowi oraz niesamowitemu wyczuciu Hong Kyung-pyo, który jest autorem zdjęć. “Płomienie” składają się z wielu dobrych, solidnych elementów, ale dopiero sposób, w jaki połączył je Lee Chang-dong, sprawiły, że można tu mówić o obrazie niezwykłym.
Fot. materiały prasowe
Jaka atmosfera panowała na planie? Jak odnalazłeś się w Korei?

Wspaniała. Wszystko przebiegało świetnie, w otwartej atmosferze i pełnej współpracy wszystkich zaangażowanych w proces powstawania tego filmu. Zaprzyjaźniliśmy się z ekipą, spędziliśmy wspólnie 140 dni, to całkiem dużo czasu. Było też bardzo intensywnie.

Nauczyłem się od Lee Chang-donga wielu wspaniałych rzeczy, nie tylko zawodowych, ale również prywatnych, związanych z krajem, w którym się urodziłem. Natomiast w samej Korei czułem się bardzo komfortowo, w zasadzie jak w domu. Chętnie wracałbym tam częściej, nie tylko zawodowo.

Dorastałeś w USA. Jakie było wtedy twoje podejście do koreańskiej kultury, filmu?

Kocham kulturę Korei, koreańskie filmy. To część mnie, część mojej historii. Nigdy nie ukrywałem skąd pochodzę dlatego propozycja od Lee Chang-donga była dla mnie spełnieniem marzeń zawodowych i prywatnych żeby pojechać do Korei i zagrać tam w filmie.

Dzięki filmowi, poznałem też głębiej moje korzenie, język, nauczyłem się lepiej czytać. Wiem, że chcę wracać i mam nadzieję, że również zawodowo.
Fot. materiały prasowe

Artykuł powstał we współpracy z Aurora Films.