Tu mleko wybucha w kartonach, a na nartach wjeżdża się pod górę. Witajcie na lodowcu
Sunąc w górę betonowego tunelu wydrążonego w środku lodowca i będąc zamkniętym w metalowo szklanej kapsule kolejki Gletscherexpress, do głowy mogą przychodzić różne myśli. Sądząc po uśmiechniętych minach moich współpasażerów, żaden z nich, w przeciwieństwie do mnie, nie wpadał właśnie w panikę.
Zabrzmiało patetycznie - wybaczcie, ale daję sobie całkowite rozgrzeszenie. Kto nie oddychał rozrzedzonym powietrzem najwyższego lodowca w Tyrolu, ten niech czyta dalej bo wiążą się z tym niemałe atrakcje.
Z kolei ten, kto do tej pory, i mówię tu również o sobie, uważał że trasy narciarskie w Zieleńcu to prawdziwe trasy narciarskie, niech spróbuje je podnieść do potęgi czwartej. Brzmi bezsensownie? Po tym, jak pierwszy raz zjechałam ze stoku na wysokości 3400 metrów, potwierdzam, takie operacje myślowe nie mają sensu. To trzeba przeżyć.
Fot. materiały prasowe
Nie przyznam się dlatego, że ktoś mógłby pomyśleć, że ładowanie się na lodowiec bez wcześniejszej narciarskiej rozgrzewki to dobry pomysł. Nie, nie jest dobry, a mantra pod tytułem: “To jak jazda na rowerze, tego się nie zapomina” nie ma magicznej siły amortyzowania upadków.
I choć kilkanaście minut spędzonych w Gletscherexpress upłynęło mi na zastanawianiu się, czy to rzeczywiście był dobry pomysł, po wyjściu na powierzchnię miałam już pewność: był. Bo pierwszego widoku alpejskiej panoramy w pełnej zimowej krasie też się nie zapomina. Podobnie jak kilku innych “pierwszych razów”, które nawet doświadczonych narciarzy czekają w krainie pięciu tyrolskich lodowców (obiecuję, więcej patosu nie będzie).
Pierwszy raz na wysokości
Kaunnesrtal, Pitztal, Sölden, Stubai, Hintertux to właśnie pięć majestatycznych tyrolskich lodowców, których trasy położone są na wysokości ponad 3 tys. metrów. Co to oznacza i czym różni się od trasy położonej dwa tysiące metrów niżej (oczywiście oprócz widoków, o czym już było)?
Fot. materiały prasowe
Co ciekawe, częste opady nie oznaczają częstych rozczarowań pogodowych. Zdjęcia narciarzy w podkoszulkach i okularach przeciwsłonecznych, wystawiających opalone twarze do słońca to nie photoshop, to zasługa zjawiska inwersji, czyli podnoszenia się temperatury wraz z wysokością. Jesienią i zimą widoczność na wysokości 3 tys. metrów bywa więc lepsza, niż w dolinach, na które często opadają gęste mgły.
A co wysokość robi z narciarzem, poza tym, że dostarcza mu takich widoków? (serio, tam wszędzie ma się wrażenie, że zza najbliższej górki wyskoczy Księżniczka Zelda)
Fot. materiały prasowe
Uczucie lekkiego otępienia wywołanego wysokością szybko jednak przechodzi, a organizm zaczyna doceniać wartość krystalicznie czystego, alpejskiego powietrza. Tak naprawdę, pierwszy szok tlenowy czeka was już u podnóża gór; to trochę tak, jakbyście całe życie pili kranówę i nagle dostali szklankę wody z górskiego strumienia.
Niższa zawartość tlenu przekłada się również na kwestie logistyczne związane z organizacją pracy na lodowcach oraz na takie, wydawałoby się błahostki, jak parzenie kawy.
Pierwsze starcie z tyrolską kuchnią
Będąc na Pitztal możecie odwiedzić Cafe 3.440. To najwyżej położona kawiarnia w Austrii, o czym narciarzom nie daje zapomnieć widok na pobliski szczyt Wildspitze (druga najwyższa góra Austrii - 3770 m. n. p. m.), a obsłudze - bardziej żmudny niż “na dole”, proces przygotowania dań i napojów.
Kawa do Cafe 3.440 musi przyjechać wcześniej zmielona - właściciele chcieli zamontować ekspres z młynkiem, ale tutejsze ciśnienie rozsadzało ziarenka. Rozsadzało również kartony z mlekiem, więc dzisiaj przed załadunkiem do kolejki, każdy z nich jest otwierany i uszczuplany o kilka mililitrów.
Cafe.3440•Fot. materiały prasowe
Woda gotuje się tu w niższej temperaturze, co sprawia, że wpadające do bulgoczącej cieczy knedle nie wiedzą, że znalazły się we wrzątku. Siedząc w wodzie dłużej, niż zwykle rozpadają się tworząc knedlową zupę. Ale bez obaw - nikt nie poda wam tu dania, którego przepis nie został zmodyfikowany odpowiednio do panujących warunków.
W Cafe 3.440, jak w każdej innej górskiej restauracji, możecie się więc spodziewać typowych dla Tyrolczyków połączeń pysznie tłustego boczku, kiełbas, wędlin, pieczonych ziemniaków, sadzonych jajek i wspomnianych wcześniej puchatych kulek ziemniaczanego ciasta.
Nie wzbraniajcie się jednak przed załadowaniem organizmu pulą kalorii odpowiednią dla ciężarowca, bo być może oprócz zjazdów z górki, czeka was też wjeżdżanie pod górkę.
Pierwszy raz na nartach pod górę
Mówią, że skitouring to takie wjeżdżanie pod górkę, wcale nie koloryzuję. Zakładając na nogi specjalnie wyprofilowane, szerokie “deski” naprawdę można ślizgać się w tym mniej intuicyjnym kierunku.
Jak to możliwe? Już tłumaczę: zestaw do skitouringu składa się z nart, specjalnych wiązań i “fok”, czyli samoprzylepnych pasów futra. Spokojnie, prawdziwego foczego nie używa się już od dekad. Dzisiaj spody nart podkleja się syntetyczna szczeciną, której włosie rzeczywiście daje świetną przyczepność nawet przy sporym nachyleniu terenu.
Fot. materiały prasowe
Na Pitztal, który dysponuje specjalnie wydzielonymi strefami do skitouringu, widok zapaleńców, którzy nie korzystają z wyciągów nie jest niczym dziwnym. Aby jednak w miarę sprawnie wdrapywać się na szczyt, warto umówić się chociaż na jedną lekcję z instruktorem.
O ile wjeżdżanie po w miarę płytkim śniegu nie jest bowiem bardzo trudne i wystarczy złapać odpowiedni rytm, aby w miarę sprawnie się poruszać, to już kiedy wejdziemy w wyższe partie, a narty zaczną w najbardziej nieoczekiwanym momencie tonąć w puchu, łatwo o wywrotkę.
A żeby wstać, nie wystarczy przekręcić się prostopadle do stoku, o nie. Śnieg nie jest na tyle ubity, żeby taka operacja mogła przebiec gładko, więc bez odpowiedniego przygotowania możecie spędzić kilka dobrych minut w pozycji żuka-gnojarza leżącego pancerzem do dołu i histerycznie machającego odnóżami.
Aby się przed tym uchronić wystarczy kilka godzin w towarzystwie wprawnego skitourowca. Warto, bo uczucie wyższości nad tymi, którzy na górę stoku po prostu wjechali wyciągiem, jest warte sporych pieniędzy (a na pewno tych, które wydacie na instruktora i wypożyczenie sprzętu).
Pierwsza kąpiel przy minus trzech
Jeśli miałabym wymienić jedną pozanarciarską atrakcję, której absolutnie nie możecie przegapić będąc w okolicy tyrolskich lodowców to nie byłaby to wizyta w znajdującym się w Sölden muzeum Jamesa Bonda (chociaż zgromadzono tam pamiątki, które każdego fana agenta 007 przyprawiłby o dreszcze podniecenia). Nie byłby to nawet obiad w osławionym IceQ - fine-diningowej restauracji umiejscowionej we wbitym w bok lodowca przeszklonym bloku.
Ice Q•Fot. materiały prasowe
Ważne info: w austriackich - koedukacyjnych, to istotne - saunach panuje polityka “no clothes allowed”. Wchodzicie w szlafrokach, które bezpośrednio przed wejściem do strefy wellness należy zrzucić - razem z resztkami pruderii, które mogą się w was tlić. Tu nikt nie zagapi się na wasze krągłości czy płaskości, więc powinniście odwdzięczyć się tym samym.
Aqua Dome•Fot. materiały prasowe
Pierwszy, ale nie ostatni
Wyprawy na austriacki lodowiec nie polecam komuś, kto cierpi na lęk wysokości (choć tak naprawdę jestem zdania, że tutejsze panoramy mogą zadziałać w charakterze terapii ze stuprocentową gwarancją uleczalności). Jeśli należycie do tej grupy to owszem, możecie chcieć stwierdzić “To mój pierwszy i ostatni raz”. Jeśli nie - będziecie wracać i to na pewno nie raz.
Fot. materiały prasowe
Pierwszy raz na lodowcu Pitztal sponsorowała Austria.info