Tu mleko wybucha w kartonach, a na nartach wjeżdża się pod górę. Witajcie na lodowcu

Karolina Pałys
Sunąc w górę betonowego tunelu wydrążonego w środku lodowca i będąc zamkniętym w metalowo szklanej kapsule kolejki Gletscherexpress, do głowy mogą przychodzić różne myśli. Sądząc po uśmiechniętych minach moich współpasażerów, żaden z nich, w przeciwieństwie do mnie, nie wpadał właśnie w panikę.
Nic dziwnego, skoro przed chwilą przerzucali się pełnymi umlautów nazwami lodowców z których to nie zjeżdżali. Ja znałam tylko jedną i to ze słyszenia, bo to był mój pierwszy raz - pierwszy raz na lodowcu.

Zabrzmiało patetycznie - wybaczcie, ale daję sobie całkowite rozgrzeszenie. Kto nie oddychał rozrzedzonym powietrzem najwyższego lodowca w Tyrolu, ten niech czyta dalej bo wiążą się z tym niemałe atrakcje.

Z kolei ten, kto do tej pory, i mówię tu również o sobie, uważał że trasy narciarskie w Zieleńcu to prawdziwe trasy narciarskie, niech spróbuje je podnieść do potęgi czwartej. Brzmi bezsensownie? Po tym, jak pierwszy raz zjechałam ze stoku na wysokości 3400 metrów, potwierdzam, takie operacje myślowe nie mają sensu. To trzeba przeżyć.
Fot. materiały prasowe
Trzeba też na początku zaznaczyć, że moje lekkie obawy co do wjazdu na Pitztal, czyli właśnie najwyższy z tyrolskich lodowców, wynikały w dużej mierze, a właściwie całkowicie, z tego że ostatni raz narty miałam na nogach nie-przyznam-się-ile sezonów temu.


Nie przyznam się dlatego, że ktoś mógłby pomyśleć, że ładowanie się na lodowiec bez wcześniejszej narciarskiej rozgrzewki to dobry pomysł. Nie, nie jest dobry, a mantra pod tytułem: “To jak jazda na rowerze, tego się nie zapomina” nie ma magicznej siły amortyzowania upadków.

I choć kilkanaście minut spędzonych w Gletscherexpress upłynęło mi na zastanawianiu się, czy to rzeczywiście był dobry pomysł, po wyjściu na powierzchnię miałam już pewność: był. Bo pierwszego widoku alpejskiej panoramy w pełnej zimowej krasie też się nie zapomina. Podobnie jak kilku innych “pierwszych razów”, które nawet doświadczonych narciarzy czekają w krainie pięciu tyrolskich lodowców (obiecuję, więcej patosu nie będzie).

Pierwszy raz na wysokości
Kaunnesrtal, Pitztal, Sölden, Stubai, Hintertux to właśnie pięć majestatycznych tyrolskich lodowców, których trasy położone są na wysokości ponad 3 tys. metrów. Co to oznacza i czym różni się od trasy położonej dwa tysiące metrów niżej (oczywiście oprócz widoków, o czym już było)?
Fot. materiały prasowe
Przede wszystkim, co oczywiste, wysokość robi swoje, jeśli chodzi o warunki pogodowe. Na każdym z pięciu tyrolskich lodowców średnia głębokość pokrywy śnieżnej sięga 6 metrów. W sumie nic dziwnego, skoro ponad 80 proc opadów na tej wysokości ma postać śniegu. To dużo - w Innsbrucku, czyli największym pobliskim mieście, śniegu spada tylko 10 proc. rocznie.

Co ciekawe, częste opady nie oznaczają częstych rozczarowań pogodowych. Zdjęcia narciarzy w podkoszulkach i okularach przeciwsłonecznych, wystawiających opalone twarze do słońca to nie photoshop, to zasługa zjawiska inwersji, czyli podnoszenia się temperatury wraz z wysokością. Jesienią i zimą widoczność na wysokości 3 tys. metrów bywa więc lepsza, niż w dolinach, na które często opadają gęste mgły.

A co wysokość robi z narciarzem, poza tym, że dostarcza mu takich widoków? (serio, tam wszędzie ma się wrażenie, że zza najbliższej górki wyskoczy Księżniczka Zelda)
Fot. materiały prasowe
Przede wszystkim, powietrze z mniejszą niż na terenach płaskich zawartością tlenu, rozrzedza krew, co dla niezaznajomionych ze skutkami tego zjawiska początkowo jest uczuciem zaskakującym: przez pierwsze kwadranse pokonanie kilkunastu schodków do wypożyczalni sprzętu zajmie wam dwa razy tyle, co zwykle, generując trzy razy tyle, co zwykle potu i znacznie większe pragnienie.

Uczucie lekkiego otępienia wywołanego wysokością szybko jednak przechodzi, a organizm zaczyna doceniać wartość krystalicznie czystego, alpejskiego powietrza. Tak naprawdę, pierwszy szok tlenowy czeka was już u podnóża gór; to trochę tak, jakbyście całe życie pili kranówę i nagle dostali szklankę wody z górskiego strumienia.

Niższa zawartość tlenu przekłada się również na kwestie logistyczne związane z organizacją pracy na lodowcach oraz na takie, wydawałoby się błahostki, jak parzenie kawy.

Pierwsze starcie z tyrolską kuchnią
Będąc na Pitztal możecie odwiedzić Cafe 3.440. To najwyżej położona kawiarnia w Austrii, o czym narciarzom nie daje zapomnieć widok na pobliski szczyt Wildspitze (druga najwyższa góra Austrii - 3770 m. n. p. m.), a obsłudze - bardziej żmudny niż “na dole”, proces przygotowania dań i napojów.

Kawa do Cafe 3.440 musi przyjechać wcześniej zmielona - właściciele chcieli zamontować ekspres z młynkiem, ale tutejsze ciśnienie rozsadzało ziarenka. Rozsadzało również kartony z mlekiem, więc dzisiaj przed załadunkiem do kolejki, każdy z nich jest otwierany i uszczuplany o kilka mililitrów.
Cafe.3440Fot. materiały prasowe
Jeśli chodzi o jedzenie, to będąc w Cafe 3.440 spróbujcie knedli - są tu gotowane na parze, a nie jak każe kulinarny elementarz - we wrzątku, bo tego pojęcia na wysokości prawie czterech tysięcy metrów nie można zamienić liczbą: 100 st. C.

Woda gotuje się tu w niższej temperaturze, co sprawia, że wpadające do bulgoczącej cieczy knedle nie wiedzą, że znalazły się we wrzątku. Siedząc w wodzie dłużej, niż zwykle rozpadają się tworząc knedlową zupę. Ale bez obaw - nikt nie poda wam tu dania, którego przepis nie został zmodyfikowany odpowiednio do panujących warunków.

W Cafe 3.440, jak w każdej innej górskiej restauracji, możecie się więc spodziewać typowych dla Tyrolczyków połączeń pysznie tłustego boczku, kiełbas, wędlin, pieczonych ziemniaków, sadzonych jajek i wspomnianych wcześniej puchatych kulek ziemniaczanego ciasta.

Nie wzbraniajcie się jednak przed załadowaniem organizmu pulą kalorii odpowiednią dla ciężarowca, bo być może oprócz zjazdów z górki, czeka was też wjeżdżanie pod górkę.

Pierwszy raz na nartach pod górę
Mówią, że skitouring to takie wjeżdżanie pod górkę, wcale nie koloryzuję. Zakładając na nogi specjalnie wyprofilowane, szerokie “deski” naprawdę można ślizgać się w tym mniej intuicyjnym kierunku.

Jak to możliwe? Już tłumaczę: zestaw do skitouringu składa się z nart, specjalnych wiązań i “fok”, czyli samoprzylepnych pasów futra. Spokojnie, prawdziwego foczego nie używa się już od dekad. Dzisiaj spody nart podkleja się syntetyczna szczeciną, której włosie rzeczywiście daje świetną przyczepność nawet przy sporym nachyleniu terenu.
Fot. materiały prasowe
Wjeżdżanie pod górkę ułatwiają też wiązania, z których można lekko uwolnić piętę buta, a także podwyższyć podbicie. Dzięki temu narta swobodnie “klekocze”, a my mamy większy zakres ruchu.

Na Pitztal, który dysponuje specjalnie wydzielonymi strefami do skitouringu, widok zapaleńców, którzy nie korzystają z wyciągów nie jest niczym dziwnym. Aby jednak w miarę sprawnie wdrapywać się na szczyt, warto umówić się chociaż na jedną lekcję z instruktorem.

O ile wjeżdżanie po w miarę płytkim śniegu nie jest bowiem bardzo trudne i wystarczy złapać odpowiedni rytm, aby w miarę sprawnie się poruszać, to już kiedy wejdziemy w wyższe partie, a narty zaczną w najbardziej nieoczekiwanym momencie tonąć w puchu, łatwo o wywrotkę.

A żeby wstać, nie wystarczy przekręcić się prostopadle do stoku, o nie. Śnieg nie jest na tyle ubity, żeby taka operacja mogła przebiec gładko, więc bez odpowiedniego przygotowania możecie spędzić kilka dobrych minut w pozycji żuka-gnojarza leżącego pancerzem do dołu i histerycznie machającego odnóżami.

Aby się przed tym uchronić wystarczy kilka godzin w towarzystwie wprawnego skitourowca. Warto, bo uczucie wyższości nad tymi, którzy na górę stoku po prostu wjechali wyciągiem, jest warte sporych pieniędzy (a na pewno tych, które wydacie na instruktora i wypożyczenie sprzętu).

Pierwsza kąpiel przy minus trzech
Jeśli miałabym wymienić jedną pozanarciarską atrakcję, której absolutnie nie możecie przegapić będąc w okolicy tyrolskich lodowców to nie byłaby to wizyta w znajdującym się w Sölden muzeum Jamesa Bonda (chociaż zgromadzono tam pamiątki, które każdego fana agenta 007 przyprawiłby o dreszcze podniecenia). Nie byłby to nawet obiad w osławionym IceQ - fine-diningowej restauracji umiejscowionej we wbitym w bok lodowca przeszklonym bloku.
Ice QFot. materiały prasowe
Najlepszym, co może was spotkać po całym dniu szusowania jest wizyta w Aqua Dome - kompleksie saun i basenów - tych krytych, ale i tych, umiejscowionych pod gołym niebem, z bulgoczącą, leczniczą solanką i widokiem na majestatyczną alpejską panoramę.

Ważne info: w austriackich - koedukacyjnych, to istotne - saunach panuje polityka “no clothes allowed”. Wchodzicie w szlafrokach, które bezpośrednio przed wejściem do strefy wellness należy zrzucić - razem z resztkami pruderii, które mogą się w was tlić. Tu nikt nie zagapi się na wasze krągłości czy płaskości, więc powinniście odwdzięczyć się tym samym.
Aqua DomeFot. materiały prasowe
W zamian macie szansę otrzymać gigantyczną dawkę cieplnego relaksu w saunie pachnącej werbeną, trawą cytrynową czy rozmarynem, a potem wymoczyć całe ciało w jacuzzi o wszystkich możliwych zróżnicowaniach i natężeniach masażu.

Pierwszy, ale nie ostatni
Wyprawy na austriacki lodowiec nie polecam komuś, kto cierpi na lęk wysokości (choć tak naprawdę jestem zdania, że tutejsze panoramy mogą zadziałać w charakterze terapii ze stuprocentową gwarancją uleczalności). Jeśli należycie do tej grupy to owszem, możecie chcieć stwierdzić “To mój pierwszy i ostatni raz”. Jeśli nie - będziecie wracać i to na pewno nie raz.
Fot. materiały prasowe

Pierwszy raz na lodowcu Pitztal sponsorowała Austria.info