Była pierwszą kobietą w Polsce, która została kapitanem. Jej życie to historia jak z przebojowego filmu

Ola Gersz
Żeby dopiąć swego i pływać po wielkim morzu, musiała się namęczyć. Mężczyźni nie chcieli wpuścić jej na pokład, nie traktowali jej poważnie. Ale ona pokazała im figę. – Jak zdałam egzamin na kapitana żeglugi wielkiej z pierwszą lokatą, to chłopom opadły szczęki – opowiada. Danuta Kobylińska-Walas dowodziła 11 statkami. I była świetna.
Danuta Kobylińska-Walas dowodziła 11 statkami Fot. okładka "Morza", nr 12/433, grudzień 1966 r.
Kapitan w spódnicy, Madame Commandante, Woman Sea Captain. Przydomków ma wiele. Ale Danuta Kobylińska-Walas, pierwsza w Polsce i jedna z pierwszych w Europie kobieta – kapitan żeglugi wielkiej, jest przede wszystkim Żabą.

– Na obozie żeglarskim w Trzebieży miałam zielony kostium kąpielowy i podczas wszystkich przerw w żeglowaniu skakałam do wody. Stąd ta Żaba się wzięła – opowiada mi Danuta Kobylińska-Walas. Na pytanie, czy znajomi wciąż ją tak nazywają, odpowiada ze śmiechem: – Nadal. Chociaż w ropuchę się zmieniam.

88-letnia dziś pani Danuta wita mnie w swoim warszawskim mieszkaniu. Elegancki, ale wygodny granatowy strój, pomalowane na ciemnoróżowy kolor paznokcie, schludnie ułożone krótkie włosy. Na szyi łańcuszek z małą złotą kotwicą. – Dla pani ją założyłam – mówi mi z figlarnym uśmiechem. – Świetnie pani wygląda – odpowiadam komplementem. Pani Danuta wzdryga się, nie wierzy. – Zależy czy przez okno, czy przez lufcik – odpowiada. I wskazuje ręką na liczne zdjęcia na regale i na ścianach. Rodzice, syn, wnuczka, mężowie. I ona w kapitańskich mundurach. – Szczuplutka taka, a teraz nogi jak u słonia – mówi i znowu się śmieje.


Pani Danuta w ogóle lubi się śmiać, słynie z poczucia humoru. Jednak jako kapitan umiała też porządnie ochrzanić. – Miałam wielkich przyjaciół marynarzy, załoga mnie lubiła. Do dzisiaj pani Zosia, która była załogową, mówi, że to niesamowite, że umiałam trzymać ludzi za mordę, a oni i tak mnie lubili – opowiada.

I wspomina dawne czasy: – Jak któryś wypił piwko i nawalił, to ja go wzywałam do kabiny i opieprzyłam jak święty Michał diabła. Potem wchodzę na mostek, a on stoi na skrzydle na swoim miejscu, zgaszony, przybity. Ja podchodziłam do niego i mówiłam: "Panie Stasiu, ma pan jakiegoś złego kapitana, czepia się pana, nie?". Obracałam wszystko w żart, ale co zebrał, to zebrał.

Kapitan Kobylińska musiała bowiem facetów trzymać krótko. W końcu oni sami przez lata nie ułatwiali jej spełnienia największego marzenia: pływania na wielkim morzu.

Panienka chłopczyca
Historia pani Danuty jest jak film i jak film się zaczyna.

Urodziła się w 1931 r. w Kozietułach w zamożnej rodzinie ziemiańskiej. Mała Danusia była tak zwaną panienką z dobrego domu, chociaż sama mówi o siebie: "jestem dziewczyna ze wsi". Dzieciństwo miała szczęśliwe, uczyła się francuskiego, gry na pianinie, dobrych manier.

A także patriotyzmu. – Miałam patriotycznych, dzielnych rodziców – opowiada mi pani kapitan.

– Ojciec po I wojnie światowej wracał statkiem z Syberii. Był ranny, Moskal mu nos przeciął. A mama jeździła podczas tej wojny pociągiem sanitarnym. Kiedyś Sowieci zaatakowali, pociąg trąbił, bo chciał już ruszać i uciekać przed frontem. Nagle mama usłyszała jakieś dźwięki w krzakach – wspomina pani Danuta.

–Tam leżał żołnierz z urwaną nogą, nie mógł się podnieść. Mama była bardzo silna, wzięła go na plecy, ociekał krwią. Dogoniła pociąg, tam ich wciągnęli. Lata później do Kozietuł przyszedł mężczyzna o kulach i podziękował jej za uratowanie życia.

O Kobylińskich historia upomniała się znowu podczas następnej wojny. – Najpierw przyszli Niemcy. Zajęli nasz majątek i przenieśliśmy się do folwarczku nieopodal – kilkudziesięciu warszawiaków do nas uciekło, w tym młodzież AK-owska. Niemcy dali nam z majątku dwa kucyki, dwie krowy i myśmy z tymi AK-ówkami je pasły – opowiada. Pod koniec wojny nadeszli Rosjanie, którzy nie patrzyli na zamożne, stare familie przychylnym wzrokiem.

– Przyszła reforma rolna i uciekaliśmy przed NKWD, bo były wywózki ziemian. Uciekaliśmy przed Sowietami i bezpieką jakimiś pociągami na zderzakach. W jakichśś niesamowitych warunkach jechaliśmy na zachód. Wtedy zresztą wielu ziemian wyjechało, pamiętam, jak przyjechał samochód ciężarowy z NKWD – zagarnęli Radziwiłłów i wywieźli. Niewiele tej szlachty się uratowało – opowiada.

– Bała się Pani? – pytam panią kapitan. Odpowiada bez wahania: – Ja już byłam wtedy kilkunastoletnia dziewczyna. Nie, nie bardzo się bałam. Już w dzieciństwie byłam zaprawiona.

Rodzina straciła cały majątek. – U zaufanego chłopa zostały zdeponowane srebra, mama miała srebrną wyprawę stołową: wazy, półmiski. Mieliśmy obrazy, perskie dywany. Ten chłop uciekł potem z tym wszystkim – mówi mi, ale dodaje: – Wszystko straciliśmy, ale życie dało mi dużo ciekawych rzeczy.

Przede wszystkim: morze.

Choćby nie wiem co!
Jesienią 1945 r. nastoletnia Danusia z rodziną przyjechali do Kamienia Pomorskiego. Tutaj przyszła gwiazda polskiej żeglugi pierwszy raz zobaczyła morze. Chociaż właściwie zatokę.

Zakochała się od razu.

– Był tam taki zatopiony stateczek, na który ja pływałam. Stawałam na nim sobie na mostku. Raz znajomy rybak zaprosił mnie do Dziwnowa. Motorówką na fali pojechaliśmy na pełne morze i pomyślałam sobie: "Chociażby mi się kręciło w żołądku, to ja na to morze pójdę" – wspomina.

Tutaj jednak zaczęły się schody, bo ówczesnemu światu nie bardzo podobała się wizja kobiet pływających po wielkiej wodzie. Kiedy Kobylińska w 1946 r. skończyła kurs żeglarski (otrzymała stopień żeglarza), wysłała podanie do Państwowej Szkoły Morskiej w Gdyni. Na odpowiedź nie czekała długo. "Naboru kobiet nie przewidujemy" – przeczytała w liście.

Nie zamierzała się jednak poddać. Jeździła co chwilę do Ministerstwa Żeglugi w Warszawie, pukała, dobijała się, prosiła, wierciła ministrom dziury w brzuchu. Dostała się na dwa holowniki, Łosia i Bizona, gdzie za darmo szorowała pokłady, potem została chłopcem, a właściwie dziewczyną pokładową, a jeszcze potem – młodszym marynarzem. Cały czas patrzyli na nią jednak wilkiem. Gdzie dziewczyna, a gdzie morze?

W końcu dopięła swego, a kursy między Warszawą, Gdynią a Szczecinem się opłaciły – w 1949 r. dostała pozwolenie na naukę w Państwowej Szkole Morskiej w Szczecinie.

Szalała ze szczęścia, chociaż wiedziała, że łatwo jej z wykładowcami i nauczycielami nie będzie. I nie było, chociaż w końcu ją polubili. Skończyła szkołę w 1951 r. jako pierwsza kobieta w Polsce i chciała od razu ruszać w morze. Jednak tutaj znowu uderzyła w mur – nie dostała prawa pływania. Mogła kursować tylko po polskim morzu, a to jej nie wystarczało. Łaknęła wielkiego świata. Znowu walczyła. W międzyczasie wyszła za mąż za Czesława Walasa, marynarza Polskiej Żeglugi Morskiej – będzie z nim pływać na tych samych statkach przez blisko 20 lat. Kiedy ona będzie kapitanem, on będzie jej podlegał jako III oficer. Walasowi nigdy to jednak nie przeszkadzało, byli drużyną. Miłością do statków zarazili też syna Konrada, dzisiaj kapitana.

W 1956 r., pięć lat po ukończeniu Szkoły Morskiej, w końcu otrzymała prawo pływania.

– Ciężko było na statkach z samymi facetami? – pytam. Pani Danuta zamyśla się i opowiada mi historię swojego pierwszego rejsu.

– Pierwszy mój kapitan w nocy wlazł do mojej kabiny i zaczął mnie podszczypywać. Ja wrzasnęłam na niego, a on do mnie:"No czego się wygłupiasz, chciałem z tobą pogadać". A ja na to: "Panie kapitanie, jak ma pan coś do mnie, to proszę bardzo na pokład. Ja się zaraz ubiorę'. Bo byłam w piżamie. I go opierniczyłam. Potem mówił wszędzie, że jestem nic niewarta, bo go wyrzuciłam w nocy z kabiny. Cały czas był moim wrogiem – opowiada.

Ale podkreśla, że mimo to mężczyzn się ani nie bała, ani nie wstydziła. – Od dziecka się z chłopakami bawiłam, byłam chłopaczysko. Dobrze się czułam na statkach – uśmiecha się.

"Szkotów szlag trafia"
Pływała po świecie, była III, II, I oficerem, przeszła całą zawodową drogę. W końcu ją doceniono i doszła na szczyt – w 1962 r. mogła przystąpić do egzaminu na kapitana.

– Nie myślałam, że uda mi się dość do kapitaństwa – wyznaje mi szczerze pani Danuta. –Myślałam, że będę przez całe życie pierwszym, drugim czy trzecim oficerem. Potem jak zdałam egzamin na kapitana żeglugi wielkiej z pierwszą lokatą to chłopom opadły szczęki – wspomina.

Mimo że została już oficjalnie pierwszą polską kapitan, nie sadziła, że tak szybko przejmie dowództwo.

– Po egzaminie popłynęłam na Kubę starą Kopalnią Wujek. W drodze powrotnej mojemu staruszkowi kapitanowi, pękł wrzód żołądka. Musiałam go po drodze pielęgnować i dowodzić statkiem. Przypłynęliśmy do portu we Wschodniej Anglii i szybko zabrali kapitana do szpitala na operację. Myślałam, że kogoś nam przyślą, w ogóle nie liczyłam na to, że mi dadzą statek – mówi mi. Pani Danuta pojechała z portu do Londynu, żeby przedłużyć dokumenty okrętowe. Tam ni stąd, ni zowąd usłyszała od szefa: "Gratuluję pani kapitan, przyszło polecenie od dyrektora cargo, że ma pani przejąć dowództwo".

– Bała się Pani? – pytam ją. Pani Danuta jak zawsze nie owija w bawełnę. – Miałam pełne portki. I potem zaczęło się. W Szkocji tłumy ludzi, tłumy dziennikarzy, bo baba kapitan. Był jakiś bal polonijny, tam mnie zaproszono. Przyszli Polacy, właściciele jakiegoś sklepiku, z prezentami. Powiedzieli mi: "Od chwili, kiedy pani pierwszy raz do nas zawinęła, mamy dwa razy większe powodzenie i Szkotów szlag trafia" – relacjonuje.

"Jesteś bez jaj i dasz radę"
Pływała po prawie całym świecie, w swojej karierze dowodziła 11 statkami. – Żadnego nie utopiłam – mówi mi z dumą. Odpowiedzialność była olbrzymia, jak sobie radziła z presją?

– Zawsze w trudnych sytuacjach myślałam, ilu jest członków załogi. Było ich 40, przynajmniej 35 żon. Jeszcze liczyłam, ile zostałoby sierot. Jakbym utopiła statek, to najgorsze, że by mówili, że baba. To mnie mobilizowało – mówi.

A trudnych sytuacji nie brakowało. Pytam o najgorszą. Pani Danuta nie ma wątpliwości – ratowanie statku MS Kopalnia Miechowice z załogą i ładunkiem w 1972 r.

– Podczas sztormu musiałam podpłynąć do Kopalni Miechowice, bo straciła ster. Przez radio zgłaszali do to mnie i jeszcze na inny statek, więc myślałam, że tamten pójdzie ratować. Ale on stchórzył i powiedział: "Kobylińska, ma lepszy statek". A był taki sam jak mój – mówi ironicznie. Wyznaje, że ogarnął ją strach, znowu "miała pełne gacie". – Mówię do mojego męża Czesia: "Słuchaj, czy ja dam radę? Jest duża fala, statki się kiwają w tę i z powrotem". Czesiek mówi do mnie: "Tam jest chłop z jajami i uciekł, a ty jesteś bez jaj i dasz radę". Podeszłam do tego statku nad ranem, bo trzeba było poczekać do świtu, zaczęłam go holować i odholowałam aż do Lizbony. Trzy noce w ogóle nie spałam. Uratowałam tych ludzi – mówi.

To właśnie wtedy jej mąż kupił jej złotą kotwicę, którą pani Danuta ma na szyi podczas naszego spotkania. – Czesio kupił mi tę kotwiczkę za jakieś zaskórniaki. Ostatnio nie nosiłam jej, bo mi było za ciężko, ale miałam ją na szyi właściwie całe życie – opowiada z czułością.

Majtki dla Neptuna
Łatwo nie było, ale pani Danuta zawsze podchodziła do wszystkich wyzwań z humorem. Jak wtedy, kiedy podczas sztormu wyrzuciła swoje najlepsze majtki za burtę.

W wywiadzie w "Wysokich Obcasach" opowiadała kiedyś: – Statek Kopalnia Wujek wiózł dary na zrujnowaną cyklonami Kubę. Na pokładzie miałam 24 autobusy pasażerskie dla mieszkańców Hawany. Na Atlantyku dopadł nas huragan. Szybkości spadały do zera, statek zaczął pękać. Robiłam, co mogłam, zmieniałam kursy, bałam się, że autobusy zerwą się z mocowań. Cała załoga była przerażona – mówiła Kobylińska-Walas.

– Przybiegł wtedy do mnie steward i błagał, bym coś zrobiła, bo się chyba topimy. Ale mnie wkurzył! Krzyknęłam: "Co z pana za chłop! To pan straszy kobietę? Ja jakoś nie mam cykora. Zaraz dam panu kopa w tyłek". I dałam. Atmosfera się rozluźniła, napięcie opadło. Poszłam szybko po moje najnowsze figi. "Damy haracz Neptunowi!" - powiedziałam i wrzuciłam majtki do morza. Załogę bardzo to rozbawiło – mówiła kilka lat temu w "WO".
Fot. Magazyn "Morze", numer 12/433, grudzień 1966
Mi z kolei opowiada o tym, jak podczas dowodzenia Kołobrzegiem II przebrała pierwszego oficera za kobietę. Na złość kapitanowi, który był dawnym sekretarzem partii i "straszną świnią".

– To było w Newport, mój statek i jego przybiły do brzegu. Spacerowałam w plisowanej spódniczce w cywilnym stroju, on mnie zobaczył. I potem pyta: "O Żaba, kto tu chodził po Twoim statku?". Ja mówię: "pasażerka". A on dalej: "Co za pasażerka? Jak to jest dobra dupa, to przyjedziemy do niej" – mówi mi Kobylińska-Walas w błyskiem w oku. Po tym błysku wiem, że będzie się działo.

– Dzień wcześniej zrobiłam zabawę wieczorną, przebraliśmy kogoś za kobietę. Więc mówię do niego: "Pasażerka was chętnie przytuli". I przebraliśmy pierwszego oficera w perukę, wygoliliśmy mu rękę i poperfumowaliśmy, daliśmy mu spódniczkę i moje szpilki. Siadł w fotelu, a kapitan – a cała załoga go nienawidziła – przyjechał z sekretarzem partii z jakimiś prezentami dla pasażerki. Podeszli do oficera w peruce i całowali go po rękach. Załoga się za drzwiami tarzała ze śmiechu – opowiada.

W końcu pierwszy oficer miał dość i uciekł, a pani Danuta powiedziała "strasznej świni" i sekretarzowi, że zostali zrobieni w konia. – To w całej flocie poszło. Ale nie obrazili się, na morzu się nie obraża – mówi mi.

Na ratunek promom
W 1975 r. zginął mąż pani Danuty, Czesław. Ale wbrew pozorom nie na morzu, ale na lądzie. Podczas polowania na kaczki, czyjaś odbezpieczona strzelba nagle wystrzeliła i trafiła go w plecy.

Pani Danuta przestała pływać, musiała się pozbierać. Nadzorowała budowę statku w Lubece, odżyła. Potem pojechała na placówkę do Tunezji, gdzie – jak mówi – przeżyła swoje największe osiągnięcie zawodowe.

– W Polsce był stan wojenny i Komitet Centralny zdecydował, że zlikwiduje żeglugę promową, bo nie ma pasażerów. Wtedy się uwzięłam, próbowałam Tunezyjczykom wmówić nasze promy w czarter – zaczyna opowieść.

– Pewnego dnia przyszłam w sprawie innych ładunków do działu czarterowania w Tunisie i patrzę, a na stole leży oferta promu Prince Oberon z Danii. Wyczaiłam moment, kiedy oni wyszli z pokoju i złapałam pod bluzkę te papiery. W sąsiednim budynku pracował zaprzyjaźniony gospodarz, to poszłam do niego, żeby zrobił mi fotokopię. Kiedy oni zaczęli tego szukać, wypuściłam spod koszuli moje złodziejstwo i oddałam im ofertę – opowiada z uśmiechem.
Fot. okładka książki "Pierwsza po Bogu" Eugeniusza Daszkowskiego
Tak uratowała polskie promy, dzięki czemu stała się bohaterką na polskim wybrzeżu. – Kołobrzeg i Kopenhaga, która pośredniczyła, dowiedziały się, jak można przebić te ofertę i jak taniej wyczarterować promy. Dzięki temu Pomerania, a potem Silezja wyszły w czarter. Kiedy pierwszy prom polski wszedł na Morze Śródziemne, to był mój największy sukces. Ogromna satysfakcja. Uratowaliśmy istnienie przedsiębiorstwa – kończy z dumą. Do dziś w Kołobrzegu ją ubóstwiają.

W Tunezji uczyła się arabskiego, poznała drugiego męża, Edmunda Wajdę, byłego dyrektora i solistę Operetki Szczecińskiej (zmarł w 2010 roku, po 30 latach małżeństwa) i – tak samo jak na statkach – rządziła żelazną ręką.

– Kiedyś policjant i celnik złapali przy mnie marynarza z kartonem papierosów, które przemycał na ląd. Chciał sobie dorobić. Ponieważ Arabowie mają dużo męskiej ambicji, ja złapałam tego chłopaka za kołnierz, zaczęłam go kopać i wykrzykiwać: "Teraz mnie pan posłucha, pan mi tu kompromituje ambasadę polską, polską banderę". I kopniaka w pupę – opowiada mi.

To służbom wystarczyło. – Jak zobaczył ten Arab, że ja, kobieta, kopię mężczyznę, to mówi: "nie, nie, to my już mu darujemy". Myślałam, że zabiorą mu te papierosy, a oni mu dali ten karton z powrotem i powiedzieli: "Uciekaj, uciekaj, my nie możemy patrzeć na to, że baba pana profanuje" – śmieje się z satysfakcją.

Żaba jest tylko jedna
W 1986 r. pani Danuta przeszła na emeryturę. Ma dużo wspomnień, tyle samo odznaczeń i przyjaciół, chociaż podkreśla, że tych ostatnich już najmniej, bo umierają. Sama też otarła się o śmierć, bo w 2005 r. zachorowała na raka piersi. Pokonała go jak najgorszy sztorm.

W Alei Kapitanów w Szczecinie ma swoją tablicę, odsłoniła ją jej ukochana wnuczka Magda, o której cały czas z czułością mi opowiada. Kopię tablicy pani Danuta ma w pokoju nad telewizorem. Dookoła niej przylepiła kilka serduszek Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy (– Owsiak to mój przyjaciel, dawałam mundury na aukcję – mówi mi).

Pani Danuta była pierwsza, wydeptała drogę dla przyszłych pokoleń. Dzięki niej do szkół morskich dostają się kolejne kobiety, Polki zostają kapitankami. Jest bohaterką i wzorem, a jej życie to gotowy materiał na film.
Fot. Anna Bedyńska / Agencja Gazeta
Ale jestem ciekawa, czym pierwsza polska kapitan kierowała się w życiu. Jakie miała zasady?

– Być człowiekiem, robić co swoje. Mówiłam zawsze: "pamiętajcie, że ten, który po wachcie śpi, musi mieć spokój. Ten kto stoi na mostku, musi być trzeźwy, spokojny. Bo to jest życie nas wszystkich". To najważniejsze. Trzeba mieć sumienie – odpowiada mi.

I trzeba jeszcze kochać ludzi. – Ja ludzi z natury kocham. Zawsze staram się nie krzywdzić. Nikomu nie zrobiłam świństwa w tych trudnych czasach – mówi i dopowiada w swoim żartobliwym stylu: – Jak potrzeba, to potrząsałam. Miałam różne powiedzonka do podwładnych facetów, na przykład: "Bo jak cię kopnę w tyłek, to te, których ja nie mam, ze skorupy ci nosem wyskoczą" – śmieje się.

Największy komplement? To, co powiedział jej kiedyś jeden z byłych marynarzy.

– Mówi mi: "Kilka dziewczyn już skończyło szkołę morską, ale wie pani co, pani kapitan, one Żabą to nigdy nie będą" – wspomina pani Danutę.

Ma rację. Drugiej takiej Żaby na pewno nie będzie.