RAJ, który zamienił się w piekło. Thriller psychologiczny, w którym nic ani nikt nie jest tym, czym się wydaje

Wydawnictwo Marginesy
Rozmawiamy z Martą Guzowską przy okazji premiery nowego thrillera psychologicznego pt. RAJ. Do centrum handlowego o nazwie RAJ w dniu otwarcia zjeżdżają tłumy. Wsród nich siedmioro różnych bohaterów, każde z innymi intencjami. Historię poznajemy z ich perspektywy…
3 kwietnia w Polsce nakładem Wydawnictwa Marginesy ukaże się thriller psychologiczny, którego akcja rozgrywa się w centrum handlowym. ''Raj'' to najnowsza książka Marty Guzowskiej znanej z przygód archeolożki Simony Brenner Materiały prasowe
Pisząc swoją powieść „Raj”, poznałaś chyba wszystkie chwyty marketingowe stosowane przez handlowców w centrach handlowych. Czy nadal im ulegasz podczas zakupów?

Niestety tak. Jestem niereformowalną ofiarą wszelkiego rodzaju zabiegów marketingowych. Zawsze wydaje mi się, że jeszcze tylko jedna para butów, jedna sukienka, jeden dekoracyjny kocyk, jedna świeczka zapachowa i będę szczęśliwa na wieki wieków. Oczywiście szczęście trwa do czasu, kiedy zobaczę następną reklamę. Niby doskonale o tym wiem. Ale i tak zawsze ulegam…

Poza tym mam też jedną cechę, która często wpędza mnie w kłopoty (chociaż pochlebiam sobie, że dzielę ją na przykład ze Stephenem Kingiem): jestem okropnie łatwowierna. Więc jeśli widzę w telewizji reklamę kremu, który w ciągu jednej nocy zamieni mnie w dwudziestolatkę, to ja w to wierzę. I już lecę do sklepu…

Ale ponieważ jestem pisarką, traktuję tę moją słabość jako pole do eksperymentów, o których mogę potem pisać. Nie muszę sobie wyobrażać, co czują osoby łatwo ulegające nachalnym promocjom. Ja to po prostu wiem! Więc mogę to opisać w naprawdę autentyczny sposób.

Historię w swojej nowej książce opisujesz z punktu widzenia kilku bohaterów – między innymi nastolatek, przestępców, pracownika kotporacji czy nadopiekuńczej matki… Jak odnalazłaś się w tych – jakże różnych – narracjach? Pisanie którego wątku było dla Ciebie najciekawszym doświadczeniem?

Pierwszy raz napisałam książkę, w której przedstawiałam te same lub następująco po sobie wydarzenia z punktu widzenia różnych osób, o bardzo odmiennej psychice. I bardzo mi się to podobało. Moim zdaniem największa przyjemność w pisaniu polega na porzuceniu własnego ego i staniu się bohaterem opowiadanej przez siebie historii. A w „Raju” musiałam to zrobić aż siedem razy, przyjąć siedmiu różnych punktów widzenia! To było wspaniałe!

Oczywiście najłatwiej opisywało mi się wątek nadopiekuńczej matki, bo mogłam czerpać z własnych doświadczeń. Ale świetne było porzucanie po chwili tego sposobu patrzenia na świat i zatapienie się, na przykład, w świecie wiecznie naprutego dilera narkotyków.

Po raz pierwszy w swojej powieści zdecydowałaś się też porzucić środowisko archeologów i muzealnych eksponatów. Skąd taki pomysł? Czy nie myślałaś o tym, że Twoi czytelnicy oczekują od ciebie pewnych wątków? Czy pisarz powinien zaskakiwać swoich czytelników?

Myślę, że pisarz powinien przede wszystkim zaskakiwać samego siebie. Jeśli tego nie zrobi, szybko popadnie w rutynę. W końcu nawet mój ulubiony Lee Child, który napisał ponad 20 powieści o Jacku Reacherze, zmienia sposób narracji, punkt widzenia itd. Ja, zodiakalny Bliźniak, mam to do siebie, że łatwo się nudzę. A pisanie w ogóle jest nudnym i żmudnym zajęciem. Więc staram się ciągle stawiać przed sobą nowe wyzwania, bo adrenalina podczas pisania jest mi potrzebna tak samo, jak wielbicielowi thrillerów podczas czytania. A poza tym nie porzuciłam wątków archeologicznych na zawsze. Obiecałam moim czytelnikom przynajmniej jeszcze po jednej powieści o Simonie Brenner i Mariu Yblu, a ja ZAWSZE dotrzymuję danego słowa!

Twoje powieści są pełne zwrotów akcji, bohaterowie wikłają się w kłopoty. Czy planując powieść najpierw wymyślasz intrygę? Czy od samego początku znasz zakończenie książki, czy też dajesz się ponieść tempu wydarzeń i sprawdzasz, dokąd poniesie Cię historia?

Pisanie powieści to dla mnie jak wyprawa w teren. Wyruszam zaopatrzona w mapę, kompas, bidon z wodą i dobre buty i wydaje mi się, że rach-ciach dotrę do celu i nawet się nie zmęczę. Ale w drodze okazuje się, że mapa się podarła, kompas stłukł się albo zgubił, wodę wypiłam, a buty uwierają. A ja muszę dotrzeć do końca trasy, bo alternatywą jest śmierć z wyczerpania. Więc brnę przez dżunglę i bagna i próbuję jakoś znaleźć drogę po gwiazdach i mchu na pniach. Dziesięć razy się gubię, przysięgam, że już nigdy więcej, że to ostatni raz, że mam dosyć, a potem docieram do celu, jestem z siebie ogromnie dumna i zaraz siadam do pisania kolejnej powieści.
Marta Guzowska, autorka książki ''Raj''Materiały prasowe
Raj, mityczna kraina szczęścia, to u Ciebie centrum handlowe, raj konsumentów. Czy rzeczywiście zakupy dają szczęście? Jak bardzo konsumpcjonizm i chęć posiadania nas określają?

Doskonale pamiętam moją młodość jeszcze za komuny, a potem za wczesnego kapitalizmu, kiedy zakupy nie dawały szczęścia (chyba że szczęściem nazwiemy możliwość zapewnienia rodzinie niezbędnych do życia rzeczy), bo po prostu nic nie można było kupić. Szczęścia szukaliśmy więc gdzie indziej i nieźle nam to wychodziło. Sama jestem zdziwiona, jak bardzo to się zmieniło w ciągu jednego pokolenia. Na pewno ma to związek z faktem, że z kultury słowa pisanego weszliśmy (znowu!) w kulturę obrazu, możemy więc te zakupy pokazać, na przykład w mediach społecznościowych.

Od jakiegoś czasu mam jednak uczucie, że uczestniczę w balu na Titanicu. Już wiemy, że ten statek zatonie, więc wypijmy jeszcze po jednym. Już wiemy, że nadmierna konsumpcja stawia naszą planetę i nasze życie na krawędzi, więc kupmy jeszcze jedną sukienkę. Bo może za chwilę już nas nie będzie.

Wydaje się, że uwielbiamy uciekać do lepszego, kolorowego świata – Raj to miejsce dla konsumentów, którzy znajdą tu wszystko, czego pragną, miejsce, które warto pokazać na słit foci na Instagramie. Dlaczego chcemy ulegać iluzji, skoro sami wiemy, jak łatwo ją stworzyć?

To pytanie nie do mnie, raczej do psychologa, socjologa, może nawet specjalisty od sztucznej inteligencji. Ja mogę tylko odpowiedzieć za siebie: fikcja jest po prostu piękniejsza. Gdyby nie była, człowiek nie wymyśliłby sztuki. A dam głowę, że już zwierzęta namalowane na ścianach jaskiń w Lascaux czy Altamirze wydawały się ich twórcom piękniejsze niż te, które widzieli na żywo. Dlaczego płaczę, kiedy Scarlett O’Hara mówi „Jutro też jest dzień”, skoro wiem, że to scena kręcona w hollywoodzkim studio? Dzisiejsza technologia pozwala ludziom uczestniczyć w tej pięknej fikcji nie tylko biernie, ale również czynnie, w małym zakresie każdy może wykreować własny, idealny świat. Myślę, że ciężko oprzeć się takiej pokusie.

Prowadzisz swojego instagrama i fanpage Facebooku, kontaktujesz się z fanami, dziennikarzami, nawet konsultujesz pewne sprawy na Facebooku... Świadomie kreujesz swój wizerunek? Jak bardzo dbasz o to, by zachować prywatność dla siebie? W czasach, gdy nie ma tabu, a ludzie dzielą się z innymi wizerunkiem swojego śniadania, psa, mieszkania czy biustu, jak bardzo osoba publiczna powinna chronić swoją prywatność?


Ponieważ wychowałam się w epoce sprzed mediów społecznościowych, prowadzenie Facbooka albo Instagrama nie jest dla mnie łatwe. Absolutnie nie mam ochoty opowiadać o moich intymnych sprawach, nie zamieszczam zdjęć moich dzieci, domu ani partnera. Chociaż gdybym miała psa, pewnie bym go wrzucała [śmiech].

Ale jest też druga strona medalu. Pisanie jest zajęciem samotnym, a ja do tego mieszkam za granicą, z daleka od wielu moich przyjaciół. Media społecznościowe są dla mnie z jednej strony okazją do śledzenia na bieżąco, co u nich słychać, a z drugiej zaspokajają moją potrzebę pogadania sobie w przerwie od wymyślania nowych historii (zresztą uczestnicy moich spotkań autorskich wiedzą, że jestem straszną gadułą, właśnie dlatego, że na co dzień pracuję w ciszy i skupieniu).

Ale ja w ogóle jestem ostatnią osobą, która narzekałaby na czasy i upadek obyczajów. Trochę mi pomaga perspektywa historyczna, na upadek obyczajów wśród młodzieży narzekali już mieszkańcy starożytnej Mezopotamii w V tysiącleciu p.n.e.! Jest to więc, jak widać, zjawisko nieuniknione [śmiech].

Lubię iść z duchem czasu i jeśli tym duchem są media społecznościowe, to ja też znajdę w nich swoje miejsce. Jestem więc bardzo daleka od tego, żeby je potępiać.

Ostatnio brałaś udział w projekcie telewizyjnym, gdzie opowiadałaś o zbrodni, która rzeczywiście miała miejsce. Twoim zadaniem było dopisanie pewnych wątków, uzupełnienie tej historii o szczegóły, których pewnie nikt już tak naprawdę nie pozna. Czy jako autorka wolisz pracować z ograniczeniami, które mogą narzucać fakty, czy też wolisz mieć pełną swobodę w wymyślaniu akcji?

Lubię wmyślać historie od nowa, ale kiedy słyszę opowieść o prawdziwej zbrodni, natychmiast jestem zaintrygowana i chcę wiedzieć więcej. Chcę zrozumieć, jak to się stało, jak do tego doszło. Interesuje mnie motyw: ale nie taki z powieści Agathy Christie, tylko ludzki, coś, co pobudza człowieka do działania. Dlatego pisanie o prawdziwych zbrodniach traktuję jako prawdziwe wyzwanie, umożliwiające mi wniknięcie w psychikę ludzi. Poza tym wyłazi ze mnie wtedy natura naukowca, który musi zinterpretować fakty.

Bywa zresztą też tak, i to nie raz, że życie przegania sztukę. Prawdziwe historie mają często elementy, których nie odważyłabym się użyć w powieści w obawie, że czytelnik uzna je za przekombinowane. A to się naprawdę przydarzyło. Więc pisanie o tak zwanych true crimes nie zawsze jest ograniczeniem, czasem stanowi nie lada wyzwanie.