Muzyczne objawienie czy promotorka depresji? 17-letnia Billie Eilish stała się boginią nastolatków

Ola Gersz
Ma 17 lat, a już została ochrzczona królową popu. Kolejną, bo takich królowych było i jest już dużo. Ale Billie się wyróżnia, nie jest jak wszyscy – jest smutna, niegrzeczna, tajemnicza, dziwaczna, zdystansowana. I budzi ogromne emocje: jedni biją jej pokłony, inni oburzają się, że sprzedaje depresję jako ładnie opakowany popowy produkt. To jak właściwie jest z tą Bilie, w której zakochali się nie tylko nastolatki?
Billie Eilish ma dopiero 17 lat, a w świecie muzyki już zrobiła furorę Fot. Instagram / Billie Eilish
"Nie jest ze mną dobrze, czuję się rozsypana" – wyznaje Billie Eilish w piosence "Listen Before I Go". Jej głos brzmi tam, jakby była u kresu sił, śpiewa tak cicho, że ledwo ją słyszymy. Na końcu żegna się z przyjaciółmi ("Zadzwoń do moich przyjaciół i powiedz, że ich kocham, będę tęsknić i nie jest mi przykro") i wypowiada ledwo słyszalne "przepraszam". Piosenka się urywa i nagle słyszymy w tle syreny i krzyki ludzi. Czyli jednak skoczyła z dachu.

Brzmi to niesamowicie ponuro, jednak fenomen Billie Eilish polega na tym, że smutek opakowany jest tak pięknie i atrakcyjnie, że nie czujesz się zdołowany. Wręcz przeciwnie – jesteś jak na głodzie i chcesz słuchać aksamitnego, anielskiego i paradoksalnie nieco nawiedzonego głosu wokalistki dalej, i dalej, i dalej. Tak, Eilish jest zjawiskiem.


Pop-objawienie
Po serii świetnych singli i wychwalanej EP-ce "Don't Smile at Me" właśnie wydała debiutancką płytę "When We All Fall Asleep, Where Do We Go?". Powiedzieć, że album był wyczekiwany, to nic nie powiedzieć. Legion fanów, których Eilish zdołała zebrać w ciągu niecałych trzech lat, czekał na niego prawie tak, jak wierzący katolicy czekają na ponowne przyjście Chrystusa. I nie ma w tym przesady.

Płyta, którą 17-letniej Billie wyprodukował jej brat Finneas, Eilish wyszła. Ba, niektórzy krzyczą, że to jeden z lepszych popowych albumów od lat – świeży, nowatorski, eksperymentalny, ale przystępny i melodyjny. Jarek Szubrycht w recenzji w "Gazecie Wyborczej" stwierdził nawet, że nastolatka wygrała "grę o tron w muzyce pop" oraz że nie było lepszego debiutu płytowego od "Pure Heroine" Lorde, który ukazał się 6 lat temu.
Jednak ten smutek, o którym pisałam na początku, sprawił, że nie wszystkim Eilish się spodoba. Bo jest emo (albo jak ktoś woli post-emo), a to jest słabe i tanie. Bo nie powinno się uatrakcyjniać depresji. Bo jest smutna na siłę, a nastolatki to kupują.

O co w ogóle chodzi z tą dziwaczną i nie uśmiechającą się do zdjęć nastolatką, która w jednym z teledysków śpiewa czarnymi łzami?

Rodzeństwo i talent
Billie Eilish bycie artystką miała we krwi i to dosłownie – wychowała się w Los Angeles w rodzinie aktorów i muzyków. Dziewczyna nie chodziła do szkoły i uczyła się w domu, a rodzice pozwalali jej na bycie sobą, wyrażanie swojej indywidualności i poświęcanie się pasjom. A tych było dużo: od tańca, przed jazdę konną i fotografię, po muzykę.

Zadebiutowała w wieku 14 lat w 2016 r. piosenką "Ocean Eyes", która stała się internetowym viralem. Potem wszystko poszło szybko.

W telegraficznym skrócie: jej piosenka pojawiła się w hitowym serialu Netflixa "Trzynaście powodów", zaczęła nagrywać kolejne single, wydała EP-kę, podpisała lukratywny kontrakt z wytwórnią Interscope i pojechała w trasę koncertową, na którą bilety wyprzedały się dosłownie w chwilę.
Szła jak burza, w metaforyczne pięć minut stała się fenomenem i idolką młodzieży.

Należy jej się, Billie ma po prostu talent: świetny głos, charyzmę i osobowość, jest odkryciem na miarę Lorde, Janelle Monáe, St. Vincent czy Grimes. Jednak bez swojego brata Finnesa, instrumentalisty i DJ-a, daleko by nie zaszła. To z nim Billie pisze piosenki, to on aranżuje i produkuje wszystkie jej utwóry. Sam też tworzy dla siebie, ale zanosi się na to, że to jego siostra będzie chyba dziełem jego życia.

I chwała mu za to.

Uwielbienie
Eilish ma na Instagramie ponad 16 milionów lajków, każde jej zdjęcie zdobywa tych milionów kilka, jej piosenki są hitami na TikToku. Nastolatki zachwycają się dosłownie wszystkim, co robi: jej niekonwencjonalnym stylem (tak zwany "stylowy lump"), urodą, dziwacznymi minami i jeszcze dziwaczniejszymi zdjęciami na Instagramie.

Wystarczy zresztą spojrzeć na komentarze jej fanów. To już nie tylko sympatia czy zachwyt, to wręcz kult. Eilish stała się boginią na miarę XXI wieku.

Dlaczego? Jest po prostu cool – oryginalna, uliczna, niegrzeczna, ale jednak grzeczna (sama wyznała, że w życiu nie zażywała narkotyków, a na alkohol jest jeszcze za młoda). Uroczo dziwna, szczera, znudzona, wyalienowana, trochę nie z tego świata. Wygląda jakby trafiła na tę planetę przypadkiem i jeszcze się zadamawiała. W Polsce Eilish też ma tysiące fanów. Na Facebooku są trzy jej fankluby – jeden ma 2,9 tys. fanów, drugi – prawie 2 tysiące, trzeci, najliczniejszy – ponad 6. Głównie nastolatki, ale nie tylko. Co piszą? Wymieniają jej ulubione piosenki, analizują je, dzielą się tapetami na smartfony z piosenkarką oraz zdjęciami Billie (uroczymi albo śmiesznymi).

A przede wszystkim piszą o koncertach. Eilish koncertuje bowiem obecnie w Europie i jej fani dosłownie rzucili się na bilety. Do Polski niestety nie przyjedzie. Post na Prima Aprilis, że Amerykanka wystąpi w Polsce wywołał euforię, a później żałobę.

Eilish jest naprawdę uwielbiana.

"Teen-depresja"
Dochodzimy jednak do krytyki piosenkarki, a ta jest duża.

Nie chodzi nawet o samą muzykę, ale raczej o jej wizerunek. Niechlujnie ubrana nastolatka, która nie lubi się uśmiechać i śpiewa o depresji, jakby to było fajne. Według niektórych to tylko poza, a Eilish jest produktem i dzieckiem popkulturalnej mody na depresję i samobójstwa, której najlepszym przykładem jest chociażby wspomniane już i kontrowersyjne "Trzynaście powodów" – serial, który opiera się na samobójstwie nastolatki.

"Eilish jest wyblakła emocjonalnie od smutku pierwszego świata, a jej dziecięca depresja wydaje się atrakcyjna (choć samo spieniężanie tej teen-depresji – zgrane promocyjnie z serialem 13 powodów, w którym zresztą usłyszałem ją po raz pierwszy – jest już trochę słabe)" – pisze krytycznie Bartek Chaciński na swoim blogu "Polifonia" na stronie "Polityki". Inni idą dalej.

"Tyle się słyszy o tej chorobie [depresji], przewija się wciąż w mediach, muzyce i filmach, została niemalże produktem, który ładnie, mrocznie wygląda i dobrze się sprzedaje. Wszyscy mają depresję i myśli samobójcze. Wytwórnie zbijają fortunę na smutnych emo-raperach, Billie Eilish u Fallona krzyczy wraz z publicznością: "I Wanna End Me", jakby to był jakiś świetny slogan, chyba bezmyślnie, zupełnie tak, jak pewnie jej kazano" – pisze autor strony "Songs I like" na Facebooku.

I dodaje:

Brak w tych słowach głębszej refleksji, zrozumienia tego, że myśli samobójcze nie są fajną, romantyczną zabawą, że depresja to ciężka choroba, nie ładne ubrania i mroczny makijaż. Wydaje mi się, że nikt z piszących tekst (...) tak naprawdę nie wie, jak ta głęboka, oplatająca mózg i ciało ku...a (przepraszam za wyrażenie) niszczy i poniewiera, odbiera wszystko, co tylko masz w sobie, otępiając i spychając w czerń. Że wcale nie jest romantyczna, że nijak ma się do melancholii, że to nie są papierosy i estetyka rodem z Tumblr.

Tak, smutek jest modny. Tak samo depresja, która z prawdziwą depresją ma raczej niewiele wspólnego, bo w tej nic atrakcyjnego nie ma. Jednak to już wina naszej kapitalistycznej popkultury, która wywęszyła trend i chce wszystko sprzedać, a nie samej Eilish.

Zresztą nie wiemy, czy jej depresyjny wizerunek jest sztuczny – nie wiemy, czy sama nie cierpiała lub nie cierpi na tę chorobę (przyznała się tylko do Zespół Tourette’a, który charakteryzuje się tikami werbalnymi i ruchowymi). Być może jest jak najbardziej szczera.

A sądząc po jej piosenkach, jest to bardzo prawdopodobne.
Zbrodnia? Bycie nastolatką
Nie wszyscy uważają, że wizerunek i twórczość Eilish to gloryfikacja depresji.

"Jezus teraz się tak wszyscy uwzięli, jak x lat temu panowała moda na MCR, Green Day i inne emo zespoły i wszyscy radośnie śpiewali »I've become so numb« to nikt się nie przypier...ł, tylko się cieszył, że jest jakaś muzyka, z którą się może jako ta smutna nastolatka identyfikować; jak sobie 14-latka chce być emo (...) to niech będzie, nie znaczy to od razu, że nagle masowo gloryfikujemy depresję i uważamy że jest super, zwłaszcza w czasach, kiedy świadomość o chorobach psychicznych jedynie wzrasta (pisownia oryginalna)" – brzmi jeden z komentarzy pod postem na "Songs I like".

Faktycznie. Czy śpiewanie o smutku jest złe? Smutek istnieje, istnieje depresja, a dzieci i nastolatki też to przeżywają. Zwłaszcza, że coraz częściej zapadają na choroby psychiczne. Nie można udawać, że to się nie dzieje. A mechanizm jest prosty – jeśli jesteś smutny i masz problemy, lubisz słuchać utworów o smutku i problemach. A Eilish o tym śpiewa – o złamanym sercu, o niskiej samoocenie, o problemach z przyjaciółmi, o lękach. Eilish śpiewa o emocjach, a przecież wszyscy artyści śpiewają o emocjach. Jednak jak zauważył autor strony "Trzy szóstki" na Facebooku, "dziewczyna popełniła największa zbrodnię, jaką można popełnić - jest nastolatką".

"Od kiedy pamiętam wszelkie filmy i piosenki, które podobały się nastolatkom, były przez resztę deprecjonowane, traktowane pogardliwie; ew., wiecie, niby mówiło się, że jest ok, tylko drogi czytelniku, musisz wiedzieć, że to podoba się nastolatkom, więc uważaj, jest w tym jakiś feler" – pisze. I coś w tym jest.

Eilish ma prawo śpiewać o smutku, nastolatki mają prawo o tym słuchać, bo to niezbywalna część życia.

Jednak trzeba być ostrożnym, bo istnieje ryzyko, że ktoś naprawdę pomyśli, że skoro smutna Billie jest cool, to ja też tak chcę. A to już nie jest dobre.

Oby tak się jednak nie stało. A na razie smućmy się i słuchajmy Billie. Tylko nie skaczmy potem z dachu.