Kulisy spotkań rządzących z Episkopatem. "Nie miałem problemu, by poprosić biskupa o ciszę"

Anna Dryjańska
Niewiele osób wie, że istnieje Komisja Wspólna Rządu i Episkopatu. Jeszcze mniej zdaje sobie sprawę z tego, że funkcjonuje też Komisja Wspólna Rządu i Polskiej Rady Ekumenicznej. Jak wyglądały obrady obu ciał? Kiedy współpraca między ministrami a biskupami się układała, a kiedy dochodziło do zgrzytów? W wywiadzie dla naTemat mówi o tym europoseł Michał Boni (PO), współprzewodniczący obu komisji w latach 2011-2013.
Europoseł Michał Boni był współprzewodniczącym komisji katolickiej i ekumenicznej w latach 2011-2013. fot. Łukasz Głowała / Agencja Gazeta
W pańskim biogramie na Wikipedii próżno szukać informacji, że był pan współprzewodniczącym Komisji Wspólnej Rządu i Episkopatu.

Michał Boni: Widocznie redaktorzy nie uznali tego za wystarczająco istotną informację. Dla mnie był to ważny element politycznej działalności. I mam na myśli nie tylko komisję, w której zasiadają biskupi rzymskokatoliccy, ale i Komisję Wspólną Rządu i Polskiej Rady Ekumenicznej.

Czy coś rzuciło się panu w oczy, gdy został pan współprzewodniczącym tych komisji?

Brak równowagi w traktowaniu tych organów. Uprzywilejowanie komisji katolickiej kosztem ekumenicznej. Dlatego jedną z pierwszych decyzji, które podjąłem, było wprowadzenie zasady symetrii i naprzemienności posiedzeń obu komisji.


Symetrii, by obie komisje miały równą liczbę posiedzeń i by odbywały się one tego samego dnia. Naprzemienność z kolei polegała na tym, by raz jako pierwsza zbierała się komisja katolicka, a następnym razem ekumeniczna. Analogiczną zasadę przyjąłem w sprawie miejsca spotkań. Mały krok w kierunki bardziej partnerskich relacji.

Dlaczego to było dla pana ważne?

Jestem dużym zwolennikiem szacunku dla państwa. Państwo powinno być świeckie i bezstronne, nie może być elementem sacrum.

Zauważył pan, że w protokołach z posiedzeń Komisji Wspólnej Rządu i Episkopatu “państwo” pisane jest małą literą, a “Kościół” wielką?

Nie zwróciłem na to uwagi, ale to rzeczywiście znaczące.
Pierścień biskupa.fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta
Czy w świeckim państwie przedstawiciele rządu powinni dyskutować z biskupami np. o urlopach macierzyńskich? Co hierarchom do tego?

To nie były dyskusje, ani konsultacje, tylko przedstawienie informacji. Nie prosiliśmy strony kościelnej ani o zgodę, ani o opinię. Zresztą biskupi też informowali nas o tym, co się dzieje na ich podwórku.

Na przykład?

Między innymi mówili o przygotowaniach do Dni Młodzieży. Wydarzenie odbyło się w 2016 roku, ale duchowni szykowali się do niego znacznie wcześniej i struktury państwowe również - to wielkie międzynarodowe przedsięwzięcie.

Co panu najbardziej zapadło w pamięć ze spotkań komisji ekumenicznej?

Nie ukrywam, że długie i trudne były rozmowy z przedstawicielami strony żydowskiej o uboju rytualnym.

Pamiętam także, że dużo było nerwów z zabezpieczeniem kongresu muzułmanów w Puławach przed nacjonalistami. Najpierw narodowcy oplakatowali miasto nienawistnymi treściami, a potem postanowili postawić krzyż przed wejściem do budynku, gdzie miało się odbyć spotkanie muzułmanów.

Zaangażowałem w sprawę wojewodę lubelską. W końcu udało jej się znaleźć sensownego księdza katolickiego, który zgodził się, by nacjonaliści przenieśli krzyż do jego kościoła. Muzułmanie byli mi bardzo wdzięczni za to, że nie dopuściłem do eskalacji.

A jak pan wspomina obrady komisji katolickiej?

Z reguły odbywały się sprawnie i bez napięć. Jednak zdarzały się zgrzyty, jak choćby wtedy, gdy rozesłałem do konsultacji społecznych projekt likwidacji Funduszu Kościelnego i zastąpienia go dobrowolnym podatkiem.

Biskup Głódź, współprzewodniczący komisji ze strony kościelnej, był oburzony, że upubliczniłem projekt zanim go przedyskutowaliśmy na komisji. Tłumaczyłem, że sprawa dotyczy obywateli, więc musi podlegać normalnej procedurze konsultacji.

Tym bardziej, że rozmawialiśmy roboczo i merytorycznie o tej sprawie dosyć długo, ale gotowy projekt musiał pójść do konsultacji społecznych.

I jaka była reakcja biskupów na te słowa?

Przyjęli je do wiadomości.
fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta
Na początku swojej działalności w komisjach napisał pan do duchownych list przeciw mowie nienawiści.

To był czas, gdy niektórzy księża rzymskokatoliccy bardzo brutalnie atakowali z ambon rząd Donalda Tuska. Nie mogłem się zgodzić na taką agresję w życiu publicznym. Już kilka lat temu obawiałem się, że to może doprowadzić do tragedii.

W odpowiedzi jeden z księży diecezji warszawsko-praskiej oskarżył mnie o próbę cenzury i głośno zastanawiał się, czy następnym krokiem będzie wysłanie księży do obozu w Dachau.

Postanowiłem, że tak tego nie zostawię. Podniosłem słuchawkę i zadzwoniłem do tego księdza. Tłumaczyłem, do czego prowadzi mowa nienawiści.

Przeprosił?

Już nie pamiętam dokładnie, ale chyba wyjaśniliśmy wszystko. I przestał nas oskarżać o najgorsze.

Mówi pan, że komisja to miejsce wymiany informacji między ministrami, a hierarchami. Ale lektura protokołów tego organu od 1990 roku wskazuje, że komisja katolicka była raczej areną lobbingu biskupów, jak choćby od wprowadzenia katechetów do szkół, po żądanie matury z religii jako biletu wstępu na studia.

My się nie zgodziliśmy na uznanie katechezy za przedmiot równoważny biologii, historii czy matematyce. Nie dopuściliśmy do tego, by egzamin z katechezy zastępował egzamin na studia. Mam doświadczenie w negocjacjach od 1989 roku. Jeśli jestem przekonany do jakiejś racji, to kulturalnie, ale stanowczo przy niej obstaję.

Podobnie nie mam problemu z tym, by poprosić biskupa o ciszę. Pamiętam, że podczas jednego z posiedzeń komisji minister Agnieszka Kozłowska-Rajewicz przygotowała dla hierarchów wyczerpującą prezentację o konwencji antyprzemocowej.

Księża słuchali, słuchali, słuchali, aż wreszcie jeden z nich powiedział, że już może wystarczy. Nie miałem problemu, żeby powiedzieć biskupowi, by nie przerywał.

Może to wszystko nie miało sensu? Po obejrzeniu prezentacji biskupi nadal sprzeciwiali się ratyfikacji konwencji, której stosowanie chroniłoby kobiety przed przemocą. I używali bardzo osobliwych argumentów.

Czasami w polityce trzeba coś zrobić mimo, iż się wie, że nie przyniesie wymiernych skutków. Wtedy ma się czyste sumienie. I taka jest powinność służby publicznej.