Masz dosyć wyścigu szczurów? Nie uciekaj w Bieszczady. Oto książka, która pomoże ci poukładać wartości

Monika Przybysz
A gdyby tak zrezygnować z ambicji? Wypisać się z codziennego zawodowego aerobiku upływającego w rytm haseł “szybciej, kreatywniej, wydajniej” i ze spokojem spocząć na laurach pracy powszechnie określanej mianem fizycznej? Bardzo chętnie, powie pewnie część z was. A kolejna zapyta: “Tylko kto mi wtedy zapłaci za mieszkanie?”. Obie grupy powinny przeczytać “Pożegnanie z Budapesztem”.
Fot. 123rf.com / rdonar
Autor książki, Łukasz Błaszczyk, stworzył bohaterów, w których rozpozna się wielu trzydziestolatków. Jeśli w drodze do pracy nucicie sobie pod nosem “I co ja robię tu”, a przez kolejne osiem godzin “Uuu”, musicie poznać Lucka, Wawrzyna, Skumu i Jamesa.

Pierwszą trójkę spotykamy w drodze na wesele tego ostatniego. Impreza odbywa się w Budapeszcie, rodzinnym mieście wybranki Jamesa. Podróż i sama impreza jest tylko pretekstem do roztrząsania problemu pod tytułem “Jak żyć?” Czy tak jak James, któremu w zupełności wystarcza praca na magazynie, czy jak Lucek, który od pracy w magazynie uciekł i teraz miota się na “prestiżowym” stanowisku account managera.

O tym, co jest lepsze, a co gorsze i przede wszystkim: możliwe do zrealizowania w polskich warunkach, rozmawiamy z autorem “Pożegnania z Budapesztem”.

Bohaterowie pana książki są przedstawicielami jakiego pokolenia? Do wyboru jest sporo liter.

Nigdy nie orientowałem się w tych wszystkich iksach, igrekach. Nie wiem nawet, jakie dokładnie są widełki dla milenialsów. Część z bohaterów pewnie się na nie łapie, bo możemy założyć, że urodzili się w pierwszej połowie lat 80. Ale jednym z bohaterów jest James, Brytyjczyk urodzony na początku lat 70. Tu już w ogóle nie mam pojęcia, o jakim pokoleniu mówimy (śmiech).

To różnica pokoleniowa definiuje różnice w podejściu do życia głównych bohaterów?

Znajomość Lucka i Jamesa jest zetknięciem dwóch różnych punktów widzenia. Lucek wychował się na przełomie dwóch ustrojów: dzieciństwo to późny PRL, dorastanie — lata 90., czyli już po przemianie ustrojowej. Wzrasta w przekonaniu, że trafił na wspaniały moment w historii: może być kim chce, gdzie chce i odnieść sukces w dowolnej roli. Polska wchodzi do UE, granice znikają. Wyrusza więc do Wielkiej Brytanii nie wiedząc, z czym się tak naprawdę mierzy. Jedzie tam jak po swoje.

Nagle orientuje się jednak, że wylądował na samym dole drabinki społecznej. Bo co z tego, że zna angielski? Tu wszyscy mówią po angielsku. Zaczyna rozumieć, że jest imigrantem bez żadnego doświadczenia zawodowego i ten jego wymarzony sukces będzie jeszcze trudniejszy do osiągnięcia tutaj, w Anglii, niż w Polsce.
Fot. materiały prasowe
Wtedy poznaje Jamesa.

Tak. On patrzy na sprawy zupełnie inaczej: jest magazynierem, ale nie postrzega swojej sytuacji w kategoriach porażki. To świadomy wybór: nie przegra w wyścigu, bo w nim nie wystartuje.

Kiedy dochodzi to do Lucka, zaczyna dostrzegać, że może rzeczywiście jest to jakiś sposób na życie - mimo że całkowicie odmienny od tego, w którym on sam wierzył.

Pan miał podobne spostrzeżenia mieszkając w UK?

Kiedy przeniosłem się na parę lat do Wielkiej Brytanii, szokujące dla mnie było to, że można zarabiać minimalną krajową i prowadzić całkiem ekscytujące życie. Będąc magazynierem w Anglii, mogłem sobie pozwolić na rzeczy, których w Polsce, wykonując tę samą pracę, w życiu bym nie doświadczył: wynajmowałem mieszkanie w Londynie, poznawałem ludzi z całego świata, chodziłem na koncerty moich ulubionych artystów, na imprezy do klubów w Camden i Shoreditch.

Wtedy, w Wielkiej Brytanii, rzeczywiście dało się dojść do wniosku, że nie mając szczególnych ambicji, można przeżyć życie i być z niego zadowolonym, nie biorąc udziału w wyścigu szczurów. Fajne było to, że można dokonać takiego wyboru bez poczucia klęski.

Czytając pana biogram staje się jasnym, że przynajmniej część historii zawartych w książce oparta jest na pana doświadczeniach. Jak duża?

Chyba każdy pisarz przenosi do twórczości część swoich doświadczeń. I chociaż moment emigracji był dla mnie absolutnie formatywnym doświadczeniem, byłem świadomy tej pułapki, która nazywa się: “powieść emigracyjna”. Nie chciałem napisać książki, która sprowadza się do opowieści o tym, jak wysiadam z autokaru, jak zachłystuję się tym nowym światem, jak się z nim konfrontuję, dostrzegam różnice i tak dalej. To jednak bardzo zużyty trop.

Rzeczywiście, książce brakuje opisów mieszkań, w których warstwami śpi kilkanaście osób czy narzekań na różnice kulturowe.

Jak ognia starałem się unikać klisz. I nawet jeśli sam gnieździłem się w kilka osób na jednym metrze kwadratowym, to taka historia nie wniosłaby nic nowego, bo została opowiedziana dziesiątki razy.

Celowo unikałem też określeń typu: neoliberalizm, kapitalizm czy korporacja, która pojawia się może tylko w kontekście korporacji taksówkarskiej. Nie chciałem brnąć w ograne tropy.
Łukasz BłaszczykFot. Agnieszka Ostrowska
Zamiast tego przybliża pan czytelnikowi dość dokładnie brytyjskie realia — te muzyczne chociażby. Dlatego, że jest to część kultury, która szczególnie definiuje Brytyjczyków czy może z innych względów?

Szukałem platformy znaczeniowej, żeby opisać pewne mechanizmy ambicjonalne. Bardzo chciałem, żeby James miał jakiś projekt, jakąś ambicję, z której z czasem rezygnuje. Ma więc swój zespół, jego znajomi zaczynają robić kariery w muzyce. On sam trochę się waha: próbować, czy nie.

Lucek jest kimś, kto przyjeżdża do Londynu w przeświadczeniu, że wie wszystko o wszystkim. I nagle okazuje się, że chłopak, na którego on patrzy nieco z góry, James, totalnie go kasuje wiedzą muzyczną. Lucek zaczyna rozumieć, że ktoś może być dla niego mentorem, nawet jeśli pochodzi z niższej klasy społecznej.

Klasowość też jest bardzo brytyjska. A tu mamy Polaka, który myśli dokładnie takimi kategoriami: wyższości i niższości zależnej od statusu.

Wyjechałem do Wielkiej Brytanii mając 22 lata i naprawdę idiotyczne wyobrażenia na temat świata. Z góry uznałem, że jeśli mam szukać tam znajomych, to przecież nie w magazynie, bo tamci ludzie są bezwartościowi. Później, kiedy pokonałem te swoje przekonania i zacząłem tych ludzi słuchać, olśniło mnie, że oni mają za sobą miliony ciekawych doświadczeń, historii, mnóstwo rzeczy do opowiedzenia. Właśnie wtedy zrozumiałem, że życie jest bardziej skomplikowane, niż mi się wydawało, a fakt, że ktoś jest magazynierem nie znaczy, że jest mniej wartościowy niż, dajmy na to, prezes banku.

Londyn okazał się więc lekcją pokory. Tam łatwo było się tego nauczyć.

Bohaterowie pana książki spotykają się w Budapeszcie. On też ma specyficzną atmosferę.

W Budapeszcie czuć atmosferę upadłego imperium, splendor minionych lat, choć postępuje tu coraz większa prowincjonalizacja. Lucek, który lęka się obsesyjnie, że na zawsze pozostanie obywatelem prowincji, podczas pobytu w Budapeszcie przynajmniej nie obawia się, że ludzie patrzą na niego i myślą: “polski hydraulik” Tam nie musi zmagać się z odium gastarbeitera.

“Panaceum na porażkę: brak aspiracji, wieczne wakacje i przyjaźń bez granic” - takim hasłem promowana jest pana książka. Ironiczne, ale może prawdziwe?

Brak aspiracji to właśnie ta lekcja, którą James daje Luckowi: jeśli nie weźmiesz udziału w wyścigu, jeśli się z niego wycofasz, to nie przegrasz.

Wakacje to z kolei trop, który bardzo lubię. W momencie oderwania się od codziennego stresu zaczyna nam się wydawać, że wszystko jest wspaniale, życie jest piękne, nie ma się czym przejmować, a skoro tak, to uniknęliśmy porażki. Potem jednak kiedy trzeba do tej pracy i życia wrócić okazuje się, że nie jest tak fajnie, co szczególnie widać na przykładzie Lucka, który chce “zużyć” Budapeszt do końca, żeby z tego wspaniałego życia mieć jak najwięcej, zanim ono się skończy.

Przyjaźń bez granic to z kolei gra słów: wciąż mamy szansę, żeby wyjść poza swoje podwórko, stać się częścią Europy, poznać nowych ludzi — nie wiem, czy to panaceum na cokolwiek, ale w kontekście tej książki i jej bohaterów, jest to jakiś pomysł na życie.

Artykuł powstał we współpracy z wydawnictwem Świat Książki.