"Mitoman nie ma urojeń. Być może Jarosław Kaczyński i Mateusz Morawiecki cierpią na zespół Delbrücka"

Karolina Lewicka
dziennikarka radia TOK FM, politolog
To historia jak u Czechowa: i śmieszno, i straszno. Oto mamy bowiem dwóch panów, którym nie dane było zapisać się na kartach historii złotymi zgłoskami. Żywoty, jak wiele innych, owszem - są sukcesy i stanowiska - ale pomnika z tego u potomnych nie będzie. „Wiecznej pamięci” także nie.
Karolina Lewicka o manipulacjach prezesa PiS oraz Mateusza Morawieckiego Fot. Albert Zawada / AG
Zawsze jednak można stworzyć się na nowo: niektórzy wieszają na ścianie portret przodka lub przyozdabiają palec rodowym sygnetem z Desy, inni, mając do dyspozycji cały aparat władzy oraz instytucje rządowej propagandy, ruszają ze zorganizowanym przekazem na swój temat. Na początku musi być małe co nieco o czasach heroicznych.

W tym celuje Prezes. I niedaleko od tych opowieści padają fotograficzne memy, w których Lech Wałęsa niesiony przez robotników na rękach ma twarz Lecha Kaczyńskiego. Jarosław bowiem tworzy sobie legendę „per procura”, wykorzystując zmarłego tragicznie („poległego”) brata. Upamiętniając jego, czci także siebie.


Ostatnio aktywnie pomagał Prezesowi Jacek Saryusz-Wolski. Jak wiemy, neofici są najbardziej gorliwi, a zatem eurodeputowany za jednym zamachem uczynił z braci Kaczyńskich „architektów polskiej niepodległości” i „wprowadzających Polskę do UE”. Sam Kaczyński od lat przepisuje historię, pomniejszając zasługi faktycznych twórców „Solidarności”, wszak „potężną postacią faktycznie kierującą związkiem był mój brat”.

W hagiograficznej działalności Prezes nie jest sam, wspierają go tłumy pochlebców. Dla Ryszarda Czarneckiego Kaczyński jest jak Piłsudski, Magdalena Ogórek dorzuca „wybitnego stratega”, a Beata Szydło szepce czule, że „król jest jeden”. Jako żywo przypomina to aktywność komunistycznej propagandy w wynajdywaniu wciąż nowych określeń na wielkość Stalina, od „słońca komunizmu” po „budowniczego pokoju”. Podobno tylko w Polsce Generalissimus dorobił się 336 tytułów.

Premier, choć w polityce krócej niż Prezes, nie oddaje mu pola w autokreacjonizmie. Na przykład w Sandomierzu hardo oświadczył, że negocjował członkostwo Polski w Unii Europejskiej. Można byłoby tę rzecz spuentować spotem Leszka Millera, w którym były premier odpowiada obecnemu krótko: „Nie sądzę”. Wie, co mówi, bo osobiście kończył negocjacje w grudniu 2002 roku na szczycie w Kopenhadze. Ale można się też rozwinąć i wyjaśnić, że niespełna roczna praca Morawieckiego dla Urzędu Komitetu Integracji Europejskiej nie oznacza negocjowania czegokolwiek. Żyją ci, którzy to doskonale pamiętają, gdyż w sumie całkiem niedawno to było.

Być może Jarosław Kaczyński i Mateusz Morawiecki cierpią na zespół Delbrücka. To zaburzenie objawiające się patologiczną skłonnością do kłamania na swój temat. Cel jest jeden: przedstawienie własnej osoby w korzystnym świetle. Mitoman nie ma urojeń. Doskonale zdaje sobie sprawę, że kłamie, ale trudno mu przestać. Nie można też skonfrontować go z prawdą, będzie brnął dalej w swoje fantastyczne opowieści. Po prostu „przez dzień boży cały, zuch nasz trąbi swe pochwały”.

A może to nie mitomania, a zwykły polityczny cynizm? PiS miał (ma?) tych samych doradców, którzy pracowali dla obecnego prezydenta Stanów Zjednoczonych. A Donald Trump kłamie jak najęty, według obliczeń „The Washington Post” mijał się z prawdą już 10 tysięcy razy i nie zwalnia tempa. Bo niby dlaczego by miał, skoro wyborcom to nie przeszkadza?

Trump wygrał, choć dwie trzecie Amerykanów uważało, że nie jest prawdomówny. Więcej: co piąty z tych, którzy mieli kandydata za kłamcę, oddało na niego głos. Szokujące? Nie, to prawda o naszych czasach. Specjaliści od emocji i wrażeń radzą: kłam, tylko potem nie przepraszaj i nie prostuj. Dezinformacja, post-prawda, fake-news determinują naszą rzeczywistość polityczną. Zwyciężają nie ci, za którymi stoją twarde dane, ale potrafiący grać na fortepianie naszych emocji: budzący lęk albo przyjemne skojarzenia.

Doskonale opisał to zjawisko amerykański neurolog Drew Westen, autor książki „Mózg polityczny”. Elektoraty Demokratów i Republikanów z entuzjazmem przyjmą od swoich polityków wszelkie niewiarygodne historie, zaś próby zaserwowania im faktów, które będą sprzeczne z poglądami politycznymi czy ich przekonaniami na temat tego, jak świat wygląda, zakończą się fiaskiem w 85% przypadków.

A zatem tylko ta skromna, 15-procentowa reszta amerykańskiego społeczeństwa jest w stanie weryfikować partyjne przekazy, bo... ich mózg przyjmuje je do wiadomości. Większość umysłów fakty sprzeczne z poglądami po prostu ignoruje. Wyborcy PiS mogą łatwo uwierzyć, że to Lech Kaczyński przeskakiwał płot Stoczni Gdańskiej. Bo jesteśmy w sferze wiary, nie wiedzy. To przecież dwa odrębne porządki. I mogą nie mieć żadnego wspólnego mianownika.

Oczywiście, rozmaici przywódcy zawsze kreowali swój wizerunek, niektórzy pisali swą poprawioną biografię od samiuśkich narodzin, a jeszcze inni dochodzili nawet do wniosku, że jest w nich jakiś pierwiastek boski.

Monika Milewska, która w książce „Bogowie u władzy” przeanalizowała proces sakralizacji wodzów i polityków na przestrzeni dziejów, od Aleksandra Macedońskiego po Nicolae Ceauşescu, przekonuje, że początki tego zjawiska łatwo przegapić, choć są dobrze widoczne: bo pierwsze zawsze są wizerunki (portrety, pomniki), które pojawiają się w przestrzeni publicznej. W tak dużej liczbie, by w końcu być wszędzie.

W stolicy mamy: pomnik Lecha Kaczyńskiego na Placu Piłsudskiego, płaskorzeźbę przed ratuszem, tablicę w Sejmie (tuż obok Jana Pawła II) i na Pałacu Prezydenckim. Do tego dorzućmy kilkaset (!) upamiętnień smoleńskich w kraju, a przecież katastrofa Tupolewa to śmierć jego najważniejszego pasażera, ówczesnego prezydenta. Sporo.

Wiele wskazuje na to, że jesteśmy dopiero na początku drogi. Może i Prezes i Premier nawet uwierzą w opowiadane przez siebie o sobie bajki, we własny kult. Jak byłem młody, to też byłem Murzynem i grałem w kosza - przekonuje w kultowym filmie „Miś” jego główny bohater, Ryszard Ochódzki. I tak oto, zupełnie niechcący, Stanisław Bareja - niemal czterdzieści lat temu - przewidział nam teraźniejszość. Nie pierwszy zresztą raz.