Von der Leyen nową szefową KE jeszcze nie jest. Jej kandydaturę... mogą odrzucić europosłowie
O Ursuli von der Leyen mówi się tak, jakby Niemka już tylko czekała aż Jean-Claude Juncker opuści gabinet szefa Komisji Europejskiej. Formalnie jest ona jednak tylko kandydatką na następczynię Luksemburczyka. Von der Leyen potrzebuje jeszcze zwycięstwa w głosowaniu Parlamentu Europejskiego. Teoretycznie to formalność. Teoretycznie...
Kiedy Donald Tusk we wtorkowe popołudnie opublikował na Twitterze grafikę z podobizną Ursuli von der Leyen, media prawie jednogłośnie obwołały Niemkę nową przewodniczącą Komisji Europejskiej. Kto dokładniej zerknął na tweeta Polaka stojącego na czele Rady Europejskiej, ten jednak zauważył, że przywódcy państw Unii Europejskiej porozumieli się jedynie co do tego, kto będzie kandydatką do pokierowania KE.
Z ustaleń RE ma wynikać, że porozumienie ws. "pakietu kandydatów" na czołowe stanowiska zostało wynegocjowane między europejskimi chadekami, socjaldemokratami i liberałami. Powinno przełożyć się to na 444 głosy w PE, którymi dysponują łącznie te trzy najsilniejsze frakcje. Do tego dochodzi fascynacja Niemką w Prawie i Sprawiedliwości, co powinno dawać dodatkowe głosy konserwatystów.
Jednak zasady w UE powoli się zmieniają i praktyka z teorią mogą się rozminąć podczas zaplanowanego na 16 lipca głosowania PE nad kandydaturami przedstawionymi przez Radę. Rozstrzygnięcia dokonane na ostatnim szczycie w europejskich frakcjach i poszczególnych partiach krajowych wcale nie zostały uznane za kompromisowe. W skali ogólnoeuropejskiej jest wręcz przeciwnie.
Najostrzej na kandydaturę Ursuli von der Leyen zareagowali w... Niemczech. Protestują tam nie tylko coraz bardziej wpływowi Zieloni, ale przede wszystkim socjaldemokratyczni koalicjanci Angeli Merkel z SPD. A ich zachowanie podgrzewa sytuację w całym Postępowym Sojuszu Socjalistów i Demokratów. Czyli drugiej sile w europarlamencie, której faktycznym liderem ostatnimi czasy stał się Frans Timmermans.
Oblany test unijnej demokracji?
Wbrew temu, jak wygląda to z nadwiślańskiej perspektywy, emocje mogące doprowadzić do upadku kandydatury Niemki w PE, wcale nie wynikają z wojny o pryncypialne podejście do praworządności, które cechuje Holendra. O wiele istotniejszy jest fakt, iż Komisją Europejską nie pokieruje żaden z tzw. Spitzenkandidatów – polityków, którzy w wyborach europejskich przedstawiani byli jako kandydaci na przyszłych szefów "unijnego rządu".
Gdyby trzymano się najwyższych standardów demokratycznych wyborów, szefem KE powinien zostać "Spitzenkandidat" zwycięskiej frakcji europejskiej, czyli Niemiec Manfred Weber z Europejskiej Partii Ludowej. Jednak już kilka dni po wyborach do PE okazało się, że jego nie chcą nawet partyjni koledzy. Naturalnym wydawał się więc wybór lidera frakcji, która zajęła drugie miejsce i współtworzy swego rodzaju europarlamentarną koalicję – Fransa Timmermansa.
Takich rozstrzygnięć domagali się zwykli wyborcy na zachodzie i południu Europy, gdzie unijne spory toczą się dziś nie o poszanowanie praworządności, a sprawienie, by przywódcy struktur unijnych mieli demokratyczny mandat. Tymczasem na szczycie RE temu podejściu się sprzeniewierzono i wskazano osobę, która nawet nie kandydowała w wyborach do PE.
A to sprawia, że bunt przeciwko rozstrzygnięciom Rady rodzi się właściwie we wszystkich frakcjach – także tej chadeckiej. Dla zasady Ursuli von der Leyen nie poprą brexitowcy, skrajni eurosceptycy i niewyszehradzcy konserwatyści. Jeśli więc zbuntuje się po kilkudziesięciu europosłów socjaldemokratycznych, liberalnych i chadeckich, to o bezwzględną większość dla Niemki zacznie być trudno.
Jest jednak jeden potężny argument, który przemawia za tym, by PE zacisnął zęby i marzenia o demokratyzacji zostawił na później. Upadek kandydatury Ursuli von der Leyen (a wraz z nią zapewne całego "pakietu nazwisk") oznaczałby gigantyczny i bezprecedensowy kryzys Unii. Niemka szefową KE może więc zostać dlatego, by Wspólnocie oszczędzić kłopotów i wstydu.