Zorganizowana nieprzyzwoitość. PiS był, jest i będzie niemoralny, bo się tego nie wstydzi

Karolina Lewicka
dziennikarka radia TOK FM, politolog
Dawno, dawno temu było sobie czarno-białe zdjęcie. Nad kanałem imienia Moskwy stoją Józef Stalin, Wiaczesław Mołotow, Klimient Woroszyłow i drobniutki Nikołaj Jeżow – wszechwładny szef NKWD. Jest rok 1937. Trzy lata później na tej samej fotografii jest tylko trzech mężczyzn. Bezwzględnego wykonawcę wielkiej czystki pochłonęła ta sama machina terroru, którą do niedawna zarządzał. Najpierw stracił życie, zaś potem został usunięty z encyklopedii i kronik filmowych, a ze zdjęć wyretuszowany.
Na zdjęciu autorka materiału Karolina Lewicka, dziennikarka TOK FM i politolog Fot. Albert Zawada / AG
Losy jego i jemu podobnych pisarz angielski George Orwell zamknie później w jednym, gładkim słowie: ewaporacja. W "Roku 1984” podlega jej ten, kto popełnia przestępstwo przeciwko Partii i Wielkiemu Bratu. Wskutek ewaporacji osoba znika. Wszelki ślad się po niej urywa. Była, a nie ma. A nawet jest tak, jakby jej nigdy nie było.

Można odnieść wrażenie, że ewaporacji podlega właśnie Łukasz Piebiak. Z komentarzy polityków PiS i usłużnych władzy publicystów dowiadujemy się, że były już wiceminister sprawiedliwości to postać bez żadnego znaczenia, należąca do „grupy idiotów robiącej rzeczy niedopuszczalne”, której właściwie nikt nie kojarzy, nie zna. Żaden polityk, tylko sędzia, a zatem afera nie dotyczy PiS-u, tylko środowiska sędziowskiego, ogarniętego degrengoladą moralną i wymagającego natychmiastowej naprawy (co postuluje prezydencki minister Andrzej Dera).


Taka postawa przy okazji wyraźnie pokazuje, jaki los czeka ludzi służących władzy w jej złym dziele, tych, którzy nie należą do partyjnego jądra i wpadną na jakiejś machlojce lub przestępstwie. Wówczas zostaną błyskawicznie zrzuceni z sań na pożarcie medialnym wilkom. Tak się przecież stało z hejterką Emilią: „wszyscy mnie najpierw wykorzystali, a jak przyszło tylko mnie za to zapłacić, to mnie zdradzili” - mówi Biance Mikołajewskiej.

Nad nagle nawróconymi czynownikami „dobrej zmiany” łez jakoś szczególnie ronić nie trzeba, ale warto odnotować, że świadczone na rzecz partii Jarosława Kaczyńskiego świństwa nie zawsze spotkają się z wdzięcznością i zapłatą, no chyba, że się jest starym druhem z Porozumienia Centrum. Ale cała reszta służalców i koniunkturalistów powinna sobie teraz tę gorzką lekcję głęboko przemyśleć.

Wróćmy jednak do samego PiS-u, który odcina się od skompromitowanych i idzie w zaparte. To bezwstydna bezczelność, do której Jarosław Kaczyński i jego przyboczni zdążyli nas już przyzwyczaić. Oni nigdy nie przyznają się do błędów i nigdy nie przepraszają. Jeżeli wpłacają nagrody na Caritas, to nie dlatego, że zrozumieli niestosowność funkcjonowania w rządzie systemu drugich pensji, tylko dlatego, że opinii publicznej nie przypadło to do gustu. Jeśli dymisjonują marszałka Sejmu, to nie dlatego, że są zbulwersowani traktowaniem rządowego samolotu jak taksówki, tylko dlatego, że boją się sondażowego efektu licznych przelotów Kuchcińskiego i jego rodziny do Rzeszowa.

Podjętym działaniom towarzyszą rytualne zapewniania, że wszystko było zgodne z prawem i dobrym obyczajem, ale skoro lud uważa inaczej, to bardzo proszę, działamy. Ten mechanizm jest ściśle związany z jakością elit tworzących obóz rządzący. Już samo słowo „elita” jest tutaj na wyrost, wszak prezes PiS kieruje się specyficzną metodą doboru ludzi. To selekcja negatywna. Mierni, prymitywni, złamani, tacy, których biografie bywają obciążone czarną kartą. Frustraci zdolni niemal do wszystkiego za stanowisko, pieniądze i – przede wszystkim – władzę, za to niezdolni do osiągnięcia zawodowego sukcesu czy społecznego awansu w innych, normalnych warunkach. Nic dziwnego, że nie cofają się przed mówieniem i robieniem tego, czego żaden przyzwoity człowiek nigdy nie chciałby firmować swoim nazwiskiem i twarzą. Ważne jest wyłącznie to, by się nie wydało.

Tak zresztą zdefiniował aktualny problem PiS-u jego były rzecznik, Adam Hofman. Jest kryzys, bo ferma trolli ujrzała światło dzienne, a przecież „ludzie nie powinni wiedzieć, jak się robi parówki”. Nigdy nie uważałam, że polityka to fabryka krówek, a zatem pachnie w niej rozkosznie mlekiem i masłem. Polityka i moralność to nie są jakieś bliskie krewne, jasna sprawa. Stąd, o ile nie bulwersuje mnie nawet skrajnie cyniczne podejście do aktywności publicznej, to już przyjęcie założenia, że w systemie demokratycznym można chwytać się wszystkiego dla zdobycia lub utrzymania władzy, jest nieakceptowalne. Bo zmienia nam ustrój. Takie rzeczy to u Putina.

Tymczasem PiS od lat przekracza wszelkie granice, wykorzystując machinę państwa także do procederu najgorszego - niszczenia ludzi. Czy będą to dawne sprawy - kardiochirurga Mirosława Garlickiego, posłanki Beaty Sawickiej, minister Barbary Blidy – czy obecna zorganizowana w resorcie sprawiedliwości nagonka na sędziego Krystiana Markiewicza i innych, to przecież modus operandi jest niezmienne i ma charakter nie tylko już niemoralny, co wręcz przestępczy.

Na marginesie: słusznie kiedyś Leszek Miller nazwał Zbigniewa Ziobrę „zerem”, wszak – jak przekonuje klasyk - „daj zeru władzę, a on ci już pokaże”. Do tego politycy partii rządzącej kłamią w żywe oczy i posługują się w przestrzeni publicznej knajackim językiem nienawiści, antagonizując Polaków lub pogłębiając istniejące podziały. A zatem stanowią w swych działaniach absolutne zaprzeczenie tego, czym powinno być uprawianie polityki – działaniem ku pożytkowi i dobru wspólnemu.

Zawsze i wszędzie, w każdej epoce i pod każdą szerokością geograficzną, zdarzają się w polityce czarne owce. Ale my mamy nieszczęście obserwować na szczytach władzy całe ich stado. Fakt, że jest ono nadal akceptowane przez dużą część polskiego społeczeństwa, zmusza nas do głębokich przemyśleń nad ostatnim trzydziestoleciem w ujęciu społecznym, politycznym i gospodarczym. Ale to już zupełnie inna historia.