Krucjata krzyżowa Prezesa. Wiem, dlaczego to robi
Kościół albo nihilizm - ogłosił Jarosław Kaczyński, ale ta wykluczająca alternatywa to pomysł nienowy. Stwierdzenie, że nauce moralnej Kościoła możemy przeciwstawić wyłącznie nihilizm, stało już w programie partii z 2014 roku, a rok później było przez prezesa wielokrotnie powtarzane w obu kampaniach.
"Najkrótsza droga do dechrystianizacji Polski prowadzi przez ZChN” - kpił Kaczyński w latach 90., ale wtedy był szefem konkurencyjnego Porozumienia Centrum. W Zjednoczeniu brylował zaś choćby Stefan Niesiołowski, który przed wyborami w 1993 roku aktywnie przekonywał, że to proboszczowie winni tłumaczyć wiernym, kto najlepiej nadaje się na posła, bo "czy mieliby oddać głos wyłącznie takim politykom lewicowym, których celem jest ateizacja kraju?”. Wtedy Kaczyński odpowiadał, że w pełni podziela pogląd Ojca Świętego o "niemożności angażowania się Kościoła w popieranie jakiejkolwiek partii politycznej”. Ale i wówczas, i wcześniej, Kaczyńskiemu do Kościoła było po prostu bardzo daleko.
Jak opisuje Robert Krasowski w książce "Po południu”, Kaczyński wybierał zawsze te sztandary programowe, które dawały szansę na sukces, a we wszystkich woltach jedynym stałym punktem był jego interes własny. Tak samo było ze zbliżeniem do ołtarza: "Michnik szydził, że znał Kaczyńskiego od lat, a dopiero teraz dowiedział się, że jest on chadekiem. Nawet jego brat przyznawał, że do tej pory Jarosław był centrystą (...) nie znosił klerykalizmu, w ogóle jego stosunek do religii był chłodny, większość znajomych nie wiedziała nawet, że jest wierzący”.
Historia zna takie przypadki. Najokazalszym jest niewątpliwie Roman Dmowski, agnostyk. Na łono Kościoła wróci dopiero przed śmiercią, co w ogóle nie przeszkadzało mu całe polityczne życie głosić tezy o katolicyzmie jako istocie polskości. A przecież ów nie był dla niego osobiście żadną "istotą”, lecz wyłącznie użyteczną dla organizowania masowej wyobraźni ideą. Albo inaczej: instrumentem. Podobnie Kaczyński.
Sojusz z Kościołem uznał za opłacalny - na wielu płaszczyznach. Każda parafia może być sztabem wyborczym, to najbardziej praktyczny wymiar tej współpracy.
Dzięki niej PiS będzie też uzurpował sobie prawo do bycia depozytariuszem wszelkich wartości. To Jarosław Kaczyński powie nam, kto jest moralny, a kto nie. Także kto jest „normalny”.
Stąd już droga niedaleka do wygenerowania trwałych podziałów społecznych. Nie tak doraźnych, jak potomkowie żołnierzy wyklętych kontra gorszy sort, ale mających długą historię i tradycję, zakorzenioną choćby w romantycznych mitach - i „tylko pod krzyżem, tylko pod tym znakiem, Polska będzie Polską a Polak Polakiem”.
Zaś w dalszej perspektywie mamy państwo quasi-wyznaniowe, które daje szansę na prymat prawa kościelnego nad prawem stanowionym przez demokratyczne instytucje ustawodawcze (tu znów kłania się Dmowski: „naród szczerze, istotnie katolicki musi dbać o to, ażeby prawa i urządzenia państwowe, w których żyje, były zgodne z zasadami katolickimi”). Przestrzegał przed tym kilka lat temu prof. Wiktor Osiatyński, wieszcząc, że orężem będzie klauzula sumienia. I to się właśnie dzieje.
Wszak na Podkarpaciu kobieta nie jest w stanie wykonać legalnej aborcji w żadnym szpitalu. Tamtejsi ginekolodzy uznali in gremio, że taki zabieg nie licuje z ich przekonaniami. Mogą też odmówić przepisania tabletek antykoncepcyjnych, a farmaceuta odmówić ich sprzedaży. I już. Zaczyna rządzić prawo naturalne, którego twórcą jest Bóg. A co Bóg miał na myśli, to nam już wyjaśni abp Marek Jędraszewski.
Poza tym wszystkim Kaczyński wie, że w tej niewątpliwie korzystnej komitywie z duchownymi to on jest górą. Bo polski Kościół tkwi w głębokiej defensywie spowodowanej skandalami pedofilskim, które wreszcie ujrzały światło dzienne oraz postępującą laicyzacją Polski. Niby na papierze liczba owieczek wciąż się zgadza, niby deklaratywnie kraj zaludniają niemal sami katolicy (93 proc.), ale domy Boże pustoszeją, liczba powołań spada, grosza z tacy ubywa.
Stąd biskupi chwycili się LGBT, jak tonący brzytwy. Będą grzmieć o cywilizacji śmierci i seksualizacji dzieci w nadziei, że zadziała to na wiernych jak woda letejska - zapomną o księdzu z Tylawy i licznych jemu podobnych. A i PiS-owi owo wzmożenie emocjonalne społeczeństwa, wywołane strachami typu "gender”, się przyda. Bo silne emocje wyłączają rozum. Wiedzieli o tym już egipscy kapłani, którzy zaćmienie słońca przedstawiali nieuczonemu ludowi jako przejaw bożego gniewu.
Dodajmy, że Kaczyński, wyciągając do biskupów pomocną dłoń w narzucaniu społeczeństwu narracji o tęczowej zarazie oraz innych smokach, w drugiej ma poręczny kij. Którego może użyć, choć nie musi, to już zależy od przydatności hierarchów dla rządzących. Mowa o teczkach wciąż zalegających w IPN-ie. Pod koniec 1982 roku SB miała dysponować blisko sześcioma tysiącami tajnych współpracowników wśród ludzi Kościoła. Niektóre nazwiska dziś znamy: ks. Henryk Jankowski, abp Juliusz Paetz, abp Stanisław Wielgus, o. Konrad Hejmo, bp Wiesław Mering i wielu innych.
Który jeszcze, z prominentnych dziś "autorytetów moralnych”, został zwerbowany? Na podstawie jakich materiałów obciążających? Wszak zwykle SB operowała kompromatami. Wiemy, że podczas obrad Okrągłego Stołu strona kościelna mocno zabiegała, by teczki duchownych nigdy nie ujrzały światła dziennego.
Późnym latem 1989 roku materiały te - wskutek tajnego zarządzenia gen. Czesława Kiszczaka - zaczęły być niszczone. Ale czasem rękopisy nie płoną. Przynajmniej nie wszystkie. Na razie jednak duchowni mogą spać spokojnie, bo obie strony świadczą sobie usługi wzajemne. Ku pożytkowi obu stron i zgubie nas, społeczeństwa.