Co się stanie, jeśli PiS znów wygra wybory? Karolina Lewicka wylicza, kto trafi na celownik
Cztery lata temu nie miałam żadnych złudzeń. Antydemokratyczną naturę PiS ujawnił już za swoich pierwszych rządów. Jasne, że nie w pełnej krasie. Wszak nie miał samodzielnej większości, a uśpiony świetnymi sondażami dobrowolnie oddał władzę przed terminem. To były tylko dwa lata.
To, jak się wówczas PiS zachowywał, było najlepszym probierzem tego, co będzie się działo po ponownym wzięciu przez Kaczyńskiego władzy. Wszystko pokazał nam Smoleńsk - cynicznie i z premedytacją wykorzystany do antagonizowania narodu i stworzenia równoległej, alternatywnej rzeczywistości politycznej. Utrzymujące się przez lata po katastrofie emocjonalne wzmożenie pomagało Kaczyńskiemu unikać partyjnych rozliczeń za kolejne przegrane wybory, budować żelazny elektorat oraz ogłupiać społeczeństwo spiskowymi teoriami. A jeśli ktoś gra trumnami, to oznacza, że musi być zdolny do wszystkiego. Swoją drogą, elementów wyborczych nie omieszkano włączyć i do uroczystości pogrzebowych Kornela Morawieckiego. Nitki w odpowiedni sposób połapał nieoceniony sojusznik władzy abp Marek Jędraszewski (ten sam, który wcześniej opowiadał o „pancernej brzozie”), a zdjęcie premierowskiej rodziny w żałobie poszło do sieci z podpisem „Wybierz PiS”. Uczeń wytrwale goni mistrza. Podąża jego śladem.
Jedyne moje zaskoczenie w trakcie tej kadencji to toporność skoku na państwo. Po prostu zapomniałam, że działanie w białych rękawiczkach wymaga nieco finezji i wyrafinowania, a te są całkowicie obce ugrupowaniu sprawującemu aktualnie władzę. Siekierą działają, nie skalpelem.
Teraz także nie mam wątpliwości. Bo to kończąca się właśnie czterolatka pozwala stwierdzić z całą pewnością, że kolejna kadencja - jeśli przypadnie PiS w udziale, a na to wskazują wszystkie sondaże - będzie prowadzona w kierunku domknięcia systemu. Już bez żadnych hamulców - hulaj dusza, piekła nie ma. Skoro Polacy znów dadzą prezesowi Kaczyńskiemu mandat (niewykluczone, że silniejszy niż w 2015), to wykorzysta go do dna polskiej demokracji. Będzie „przyspieszenie”.
To jedno z ulubionych słów Jarosława Kaczyńskiego. „Przyspieszenia” domagał się od rządu Tadeusza Mazowieckiego, o „przyspieszeniu” zmian pisał w deklaracji założycielskiej Porozumienia Centrum, „przyspieszenie” zapowiadał w 2006 roku, kiedy został premierem, na pierwszym prowadzonym przez siebie posiedzeniu rządu. Także na początku tego roku chwalił się, że PiS „dokonuje przyspieszenia gospodarczego, socjalnego, społecznego”. Tej jesieni wróci do źródeł, czyli przyspieszy politycznie.
Na początek sądy. „Bez głębokiej reformy wymiaru sprawiedliwości w ogóle naprawienie państwa jest bardzo trudne, bo to jakby ostatnia barykada" - mówił kilka dni temu. Powtarza to zresztą w tej kampanii wielokrotnie, co trochę wygląda na odreagowywanie kilku ostrych hamowań w tym obszarze (np. wymuszone przez Brukselę cofnięcie się w sprawie Sądu Najwyższego), ale bardziej na determinację, by – bez względu na wszystko – wyłącznik jeden z ostatnich bezpieczników. Będzie temu towarzyszyć opowieść, że z takim sądami nie da się zbudować państwa dobrobytu, tak jak wcześniej opowiadano, że konieczne jest wrogie przejęcie Trybunału Konstytucyjnego, by jego sędziowie nie zabrali 500 plus.
Potem samorząd. Atak na Gdańsk, propagandowe odsądzanie go od polskości i oskarżanie o separacjonizm to tylko poligon doświadczalny. Lokalne struktury władzy są PiS-owi potrzebne z kilku względów – by odzyskać kontrolę nad funduszami unijnymi, by uzyskać jeszcze więcej synekur i by sprowadzić swoje niekontestowane władztwo na najniższy możliwy poziom. Wtedy do wyboru będzie symbioza z PiS-em albo próżnia. A, jak wiadomo, w próżni nie ma życia.
I wreszcie media. Gdyby nie dziennikarze, na jaw nie wyszłyby żadne afery i aferki tego rządu. Media publiczne stawiałyby kolejne wioski potiomkinowskie i malowały trawę na zielono, a cała reszta byłaby przed publicznym okiem starannie ukryta. Kuchciński dalej latałby rządowym samolotem z kim popadnie, a Banaś pilnie rozwijał biznes hotelarski z krakowskim półświatkiem. Dlatego redakcje trzeba będzie zrepolonizować albo zagłodzić. Dziennikarzy nękać przejętymi sądami, by nie obnażali kłamstwa, na którym państwo PiS jest budowane.
A potem nie ma już nic. Opozycja może sobie pogwizdać. Unia Europejska – co pokazuje casus węgierski – w pewnym momencie jest bezsilna. System zaczyna się utrwalać i reprodukować. Nawet w sobie niechętnych budzi konformistów i koniunkturalistów. Społeczeństwo jest w d…, więc zaczyna się w niej urządzać. Taka dość popularna choroba, zwana arogancją władzy, osiąga patologiczne stadium. A państwo jako takie zalicza głęboki, wręcz cywilizacyjny regres. A jak uczy historia ostateczny rachunek zwykle płaci nie władza (z niewielkimi wyjątkami), ale ludzie. Naród.
Koniec demokracji, jaką znamy? Pewnie. Mamy już nawet nową jej definicję, niech się Demokryt, Platon i Arystoteles schowają, kiedy Kaczyński naucza, że demokracja jest wtedy, kiedy są realizowane zapowiedzi przedwyborcze partii. Bo jak nie są, to nie ma demokracji, jest tylko pusta procedura. Ciekawe tylko, czy prezes do definicji doda nazwę i czy będzie to „demokracja ludowa”. Zważywszy na naturę systemu i wzorce historyczne, pasowałoby jak ulał.