Wydawało się to nierealne, a jednak się udało! Hobbit z teatru robi większe wrażenie niż filmowy
Baaardzo ryzykownego zadania podjął się zespół Teatru Dramatycznego w Białymstoku. Kto widział kiedyś radziecką (tak, tak!) ekranizację książki Tolkiena, ten wie, że w prezentacji Hobbita widzom zepsuć da się wszystko. Z magicznej powieści fantasy łatwo zrobić komedię i dramat w jednym. Mocno się obawiałem, że właśnie to zobaczę na deskach teatru w Białymstoku. Obawy okazały się niesłuszne.
Proszę wybaczyć, ale trochę zdradzić muszę, aby udowodnić, że "Hobbit" z Białegostoku daje radę. Tak bardzo daje radę, że od razu uprzedzam tych, którzy na spektakl chcieliby pójść z małymi dziećmi – momentami bywa naprawdę strasznie.
Finałowa bitwa Pięciu Armii dzieje się nie tylko na oczach widzów, ale też wśród publiczności. Gobliny raz po raz wyskakują zza pleców, hardo patrzą w oczy widowni, robiąc przy tym tyle hałasu, że skóra cierpnie. Gdy nadciąga burza, to jest ona taka, że serce zaczyna bić szybciej. I w ogóle w tym spektaklu wszystko jest takie, że jest się nie tylko widzem, ale i uczestnikiem tej wciągającej przygody.
No, chyba że ktoś o słabszych nerwach woli się na chwilę z tej przygody wyłączyć. Obok mnie siedział wcale nie taki mały chłopiec, który - gdy na scenę wkroczył smok - co chwilę dopytywał cichutko rodziców, czy już sobie poszedł i czy może już otworzyć oczy.
Ale oczywiście smok to kulminacja. Zanim go widzowie spotykają na drodze do Samotnej Góry, zobaczą masę innych baśniowych postaci. I żadna z nich nie została zaprezentowana tak, jak można było się obawiać – po taniości, bez polotu. W odbiorze książki Tolkiena wyobraźnia jest niezbędna, a tej twórcom teatralnego "Hobbita" nie zabrakło.
To widać w każdym kostiumie – trolli napotkanych zaraz po wyruszeniu Bilbo Bagginsa wraz z krasnoludami, gigantycznych pająków, goblinów czy Beorna.
Ale czasem wyobraźnia i możliwości techniczne teatralnej sceny spotykają się w takim miejscu, że zapiera dech. Potwierdzi to pewnie każdy, kto widział scenę, gdy przybywają orły i w trakcie bitwy Pięciu Armii ratują skórę hobbitowi i krasnoludom. Tu już nic więcej nie zdradzę.
Napisałem: "krasnoludom"? No, to tu rąbka tajemnicy uchylę.
Publiczność to też aktorzy
W wyprawie krasnoludów z kompanii Thorina czynnie uczestniczą sami widzowie. Dowódca na samym początku spektaklu dobiera sobie z publiczności członków drużyny. Piotr Szekowski rolę Thorina gra tak przekonująco, że jako dowódcy kompanii nie sposób mu się sprzeciwić. Każdy wybrany staje się Dwalinem i Balinem, Kílim i Fílim, Dorim, Norim oraz Orim, Óinem i Glóinem, a także Bifurem, Bofurem i Bomburem.
Wybrane z publiczności krasnoludy otrzymują konkretne zadania – pilnują mapy lub klucza. I w odpowiednim momencie wkraczają na scenę, wykonując zlecone zadanie. Tu zaś pojawia się olbrzymie pole do improwizacji, bo aktorzy z widzami-krasnoludami wchodzą w humorystyczne interakcje, przy których bawi się i "krasnolud", i cała sala.
Cała sala też z marszu zakochuje się w małym hobbicie, gdy tylko poznajemy go w pierwszej scenie. Bo Marek Cichucki gra Bilbo Bagginsa tak, że trudno go nie polubić – trochę niezdarny, niezbyt lotny, co chwilę myślący o tym, że trzeba coś zjeść...
Tu jest to, czego w kinie nie ma
Zdarza się, iż jednego dnia "Hobbit" wystawiany jest aż trzy – w dwóch porannych spektaklach dla szkół oraz później wieczorem dla zwykłej publiczności. – Oczywiście jest to ogromny trud dla aktorów i tancerzy, którzy przecież wykonują na scenie wiele akrobacji wymagających dużego wysiłku fizycznego. Owszem, oni są zmęczeni, ale równocześnie są bardzo szczęśliwi, że widzowie nieustannie chcą przychodzić i że spektakl cieszy się tak wielkim powodzeniem – przyznaje w rozmowie z naTemat Martyna Faustyna Zaniewska z Teatru Dramatycznego im. Aleksandra Węgierki.
A cieszy się powodzeniem, bo w "Hobbicie" - przepraszam za kolokwializm - nie ma lipy. Pod każdym względem.
Są widzowie (i młodsi, i dorośli), którzy przychodzą po kilka razy, bo chcą koniecznie złapać chustę od Thorina i zostać jednym z krasnoludów. Fani Tolkiena przybywają do Białegostoku z całej Polski, doceniając to, czego nie znajdą w doskonałym przecież filmie Petera Jacksona, czyli interakcji z widzami. Oczywiście, że pod względem efektów czy scenografii teatr nie jest w stanie dogonić kinowego dzieła i nie o to chodzi. Spektakl ma jednak tę przewagę nad filmem, że wciąga odbiorcę jako uczestnika przygody, przez co ten nie jest już tylko widzem.Przygotowanie "Hobbita", zorganizowanie produkcji i doprowadzenie do premiery w maju, wymagało bardzo wiele pracy od całego zespołu. Poza wszelkimi kwestiami artystycznymi w grę wchodziły uzgodnienia dotyczące praw autorskich. Polegało to na tym, że każdy element scenografii, każdy kostium, każda ingerencja w tekst musiał uzyskać akceptację agencji w San Francisco.
Na premierze była m.in. grupa tolkienowska z Bielska-Białej, z Bractwa Rivendell. A to już widzowie wyjątkowo wymagający – tacy, którzy dostrzegą każde najdrobniejsze odstępstwo od idei J.R.R. Tolkiena.
Białostocki teatr jako jedyny w Polsce i Europie (!!!) uzyskał prawa do wystawiania "Hobbita". Licencja obowiązuje przez trzy lata. Co potem? Wiadomo, że po sukcesie w Białymstoku pojawiło się wiele innych teatrów bardzo chętnych, aby zdobyć kolejną licencję. W Teatrze im. Węgierki natomiast podkreśla się, że to licencja z prawem przedłużenia.
Więc kto wie – może "Hobbit" pozostanie tu na dłużej. Ale póki tego nie wiadomo – radzę sprawdzić repertuar białostockiego teatru, wybrać się na spektakl, a wychodząc z niego zakrzyknąć gromko: KRASNOOO? LUDYYYYY!!!