"Szołbiznes dał mi popalić". Patricia Kazadi podniosła się z kolan i wraca, rozśpiewana jak nigdy

Michał Jośko
Jej kariera telewizyjna zaczęła się 18 lat temu, od programu "Szansa na sukces", później można było oglądać ją m. in. w "Tańcu z gwiazdami", "You Can Dance – Po prostu tańcz" oraz "X Factorze". Porozmawiajmy o tym, co blokowało jej karierę wokalną, o dramatach, na które lekarstwami była psychoterapia, medytacja i modlitwa oraz instynkcie macierzyńskim.
Fot. Aleksandra Zaborowska
Umówiliśmy się na wywiad i choć w międzyczasie rozchorowałaś się, to jednak nie odwołałaś spotkania. Poświęcenie naprawdę godne podziwu…

Byliśmy umówieni, tak więc nie śmiałabym odwołać tej rozmowy, przecież poświęciłeś już swój czas. Dla mnie odwoływanie czegokolwiek "last minute” to ostateczność – bardzo doceniam profesjonalizm.

Podkurowałam się nieco i damy radę. Co prawda należę do osób, które chorują "po babcinemu", czyli: ciepła kołdra i wygrzewanie się na maksa; broń Boże nie można otwierać okna, to jednak po pewnym czasie dobrze zmusić się do odrobiny ruchu.


Co jeszcze radzi pani doktor Patricia?

Dziś wypiłam cztery herbaty z imbirem. Polecam również nieco wódeczki, bądź mówiąc precyzyjniej – herbaty z nalewka. Świetna sprawa.

Swoją drogą, jeżeli rozmawiamy o kwestiach zdrowotnych, to jestem samozwańczym specem od medycyny, który zawsze potrafi postawić sobie precyzyjną diagnozę. Nawet jeżeli idę do lekarza, to wyłącznie po to, aby się upewnić, że miałam rację (śmiech). 

A tak poważniej – nauczyłam się wsłuchiwać w swój organizm, bo ten zawsze daje nam odpowiednie sygnały, jeżeli zaczynamy eksploatować go zbyt intensywnie. 

Gdy przesadzisz z nawałem obowiązków, masz zbyt wiele rzeczy na głowie, przeciążasz system. U mnie pierwszym symptomem jest permanentne poirytowanie.

Do tego dochodzą problemy ze snem i koncentracją, człowiek zaczyna popełniać mnóstwo małych błędów, które normalnie byłyby nie do pomyślenia.
Fot. Aleksandra Zaborowska
Od lat zajmujesz się milionem rzeczy jednocześnie… Uważasz, że jesteś pracoholiczką?

Zdarzało się, że znajomi nazywali mnie w ten sposób, choć mówiąc szczerze, sama nigdy nie myślałam o sobie w takich kategoriach. Nawet w czasach, gdy było pod tym względem gorzej, bo dziś uspokoiłam się, postanowiłam nieco zwolnić.

Umiem wyłączyć się na jakiś czas. Nawet jeżeli to taki niewielki, dziesięciogodzinny reset – długi sen, a po nim jeszcze chwila bez sprawdzania maili, bez sięgania po telefon. 

Jeszcze chwila, a przeobrazisz się w lenia…

Aż tak radykalny scenariusz nie wchodzi w rachubę (śmiech). Wiesz, czym jest dla mnie pozytywne lenistwo? Umiejętnością powiedzenia sobie: chociaż dany czas mogłabym poświęcić na pracę, to jednak wolę spędzić go z rodziną, przyjaciółmi. To sztuka, która wychodzi mi coraz lepiej.

Jeżeli chodzi o rodzinę, to ostatnio podłapaliśmy nową pasję – grę planszową "5 sekund". Wkręciliśmy się w to maksymalnie, zwłaszcza babcia. Wiesz, ma 90 lat a mimo to z łatwością pokonuje nas w tej niełatwej planszówce, w której trzeba udzielać odpowiedzi na rozmaite zagadnienia w krótkim czasie. 

W ogóle to osoba wciąż naprawdę aktywna; śmiga samodzielnie, ma świetny wzrok i słuch, naprawdę codziennie jestem pod ogromnym wrażeniem jej krzepy!

Ja niedawno przekroczyłam trzydziestkę i już wydaje mi się, że przeżyłam parę żyć. Człowiek zaczyna narzekać, że bolą go plecy, że brak mu energii do działania…

Być może to efekt niemal dwóch dekad działalności w szołbizie. A pomyśl: zamiast śpiewać i tańczyć, mogłaś budować mosty…

No tak, po ukończeniu liceum dostałam się na Politechnikę Warszawską, na wydział administracji. Był to wybór oczywisty i naturalny – mój tata jest inżynierem informatyki, absolwentem tej właśnie uczelni.

To ścisły umysł, który "od zawsze" planował, że jego pierworodna również zdobędzie naprawdę solidne wykształcenie, a następnie solidną posadę.

Nic dziwnego, że z wielkim niepokojem obserwował to, jak od dzieciństwa wolę tańczyć lambadę, niż zagłębiać się w tajniki komputerowe (śmiech). 

Wychowałam się w domu, w którym panowały naprawdę surowe zasady: nie, nie było opcji powrotów po godzinie 23. i sypiania u znajomych.

Dodatkowe zajęcia artystyczne? W porządku, ale pod warunkiem, że z ich powodu nie ucierpią oceny. Wyłącznie gdy te były odpowiednio wysokie, mogłam zajmować się "na boku" tańcem czy muzyką.
Fot. Aleksandra Zaborowska
Lecz tak czy owak zamiast pójść do normalnej, porządnej pracy, wolałaś robić karierę w jakiejś tam rozrywce…

Wybaczę ci to, co powiedziałeś, z sentymentu – bo normalnie jakbym słyszała tatę (śmiech). Naprawdę długo nie mógł pogodzić się z moimi wyborami.

Musiałam używać rozmaitych argumentów na swoją obronę, np. uświadamiać mu, że przecież muzyka również jest nauką ścisłą. Gdy chodziłam do szkół muzycznych pierwszego i drugiego stopnia, okazało się, że talent do matematyki jest naprawdę przydatny w świecie dźwięków. 

Wracając do owej nieszczęsnej politechniki – postanowiłam udowodnić, że dam radę pogodzić dwa światy: skończyć studia dzienne, jednocześnie działając w szołbizie. Jednak gdy pewne rzeczy zaczęły kręcić się naprawdę szybko, poległam. 

Na uczelni miałam coraz bardziej pod górkę, a w oczach taty widziałam coraz większy zawód. Tak więc postanowiłam wyprowadzić się z domu i rozpocząć życie na własną rękę, robiąc rzeczy, które kręciły mnie bardziej, niż zarządzanie miastem czy budowa mostów.

Jednak edukacja zawsze była dla mnie czymś naprawdę istotnym, a więc jakiś czas później zaczęłam kolejne studia – już w trybie zaocznym – w Szkole Głównej Handlowej.

Wybrałam psychologię biznesu i zarządzanie, czyli kierunek naprawdę sensowny dla każdego, kto chce mądrze rozwijać i sterować swoją karierę.

Zaliczyłam tam trzy lata edukacji, teraz planuję pójść na studia magisterskie. Ot tak, dla własnej satysfakcji, bo brakuje mi trochę tego elementu nauki w moim obecnym życiu. 

Zresztą zawsze byłam kujonem – dla mnie to określenie jest komplementem. Jako dzieciak siedziałam w domu z nosem w książkach, lubię być dobrze przygotowana, mieć wszystko dopięte na ostatni guzik.

Do tego bardzo mocno skupiam się na najdrobniejszych nawet szczegółach – możemy montować teledysk przez sześć dni, a ja wciąż wyłapuję jakieś detale, których już nie widzą lub ze zmęczenia nie chcą już zobaczyć inni (śmiech). No niestety, co zrobisz, jestem perfekcjonistką.

Takie osoby często nie są lubiane przez współpracowników albo podwładnych. Przejmujesz się tym? 

OK, mogę być wymagająca, ale nie jestem tyranem. Podchodzę do pracy pozytywnie i staram się tym zarażać swoje otoczenie. Wierzę też w sprawiedliwy podział obowiązków: jeżeli wiem, że mój zespół ma dużo pracy, to sama pracuję równie ciężko.

Do tego nigdy nie zapominam, że jesteśmy tylko ludźmi. Jeżeli ktoś nagle "daje ciała", to przecież musi być jakaś przyczyna, wynikająca z tego, że np. w jego życiu dzieje się coś niefajnego.

Jednak zupełnie inną sprawą jest to, gdy ktoś przychodzi nieprzygotowany do pracy nieustannie, no albo strzela focha, gdy wytknie mu się błąd, poprosi o poprawkę. Totalnie nie rozumiem osób uważających się za ideały i nie znoszących jakiejkolwiek krytyki. 

Bardzo doceniam ludzi pracowitych, staram się to podkreślać na każdym kroku. Czy to organizując wspólne kolacje na planie, czy przynosząc jakieś prezenciki.

Wyznaję zasadę, że jesteśmy ekipą, że trzymamy się razem, wspólnie płaczemy i świętujemy. Od lat mam wokół siebie ekipę tych samych ludzi, a z tymi, z którymi drogi zawodowe rozeszły się, przyjaźnię się nadal – to chyba coś znaczy.
Fot. Aleksandra Zaborowska
Porozmawiajmy o muzyce, która, jak twierdzisz, jest największą z twoich pasji życiowych. Dlaczego więc od wydania w roku 2013 debiutanckiego albumu "Trip" tak niewiele dzieje się w dyskografii Patricii Kazadi?

Muzyka to moja wielka wielka, największa miłość, lecz uczucie to zostało okupione całym mnóstwem bólu. Już od czasów nastoletnich nagrywałam jakieś ambitne kawałki, których… nikt nie chciał wydawać.

Choć wymarzyłam sobie, że będę damską wersję Lenny'ego Kravitza, to inni widzieli mnie raczej w repertuarze à la Pussycat Dolls.

Wzbraniałam się przed tym niemal osiem lat i wreszcie złamałam się, mówiąc: "dobra, dla świętego spokoju zrobię jeden utwór popowy".

W ten sposób powstał "Hałas", czyli piosenka, która błyskawicznie trafiła do radia, a chwilę później na festiwal w Opolu. Byłam tym bardzo zaskoczona i – choć wciąż z oporami – zgodziłam się na nagranie całej płyty w takim klimacie, czyli "Trip" właśnie.

Mimo, że podobały mi się te utwory, to w duszy grało coś innego. I myślę, że ostatecznie ów dysonans dało się wyczuć. Miała to być dojrzała i właściwa decyzja biznesowa, ale czułam, jak coś we mnie gaśnie.


Okazało się, że rynek nie za bardzo chce tej płyty...

Nie wiem… Na pewno nie była takim sukcesem, jakiego wszyscy się spodziewali. Brak menadżera, brak PR-owca, brak trasy koncertowej, brak zaangażowania i promocji.

Do tego premiera premiera krążka była przekładana niemal przez rok, a w tym czasie płomień, który rozpaliliśmy utworem "Wanna feel you now", zaśpiewanym z Mattem Pokorą, już wygasł i zabrakło dostawy rozpałki, czyli prawdziwej mnie; skupionej i oddanej materiałowi.

Bardzo mnie to zniechęciło, tak więc dla zdrowia psychicznego skupiłam się na innych rzeczach. Zmieniły się priorytety: rozkręciła się kariera telewizyjna, po raz pierwszy sie zakochałam... Muzyka została na drugim, bądź nawet trzecim planie.
Fot. Aleksandra Zaborowska
Kolejny krążek – "Dark Pop" z roku 2015 – postanowiłaś zrobić już po swojemu i…

… znów traumatyczny finał. W te piosenki włożyłam całe swoje serce i całe swoje oszczędności. To płyta w stu procentach moja; wymarzona i reprezentująca MNIE w tamtym czasie. Jestem nie tylko autorką lub współautorką wszystkich utworów – podobnie jak na pierwszej płycie – lecz zostałam też producentem wykonawczym.

Wszystko skończyło się tak, że oszukał mnie jeden z producentów muzycznych, z którymi nagrywałam w Stanach Zjednoczonych. Nie zabezpieczyłam się odpowiednio na poziomie lojalek, co poskutkowało tym, że już po wszystkim zaczął znienacka żądać dodatkowych pieniędzy, których po prostu nie miałam.

Dodajmy, że mówimy tutaj o człowieku, którego uważałam niemal za rodzinę – bo pracując nad płytą, praktycznie pomieszkiwałam w jego studiu. Jego zona parzyła nam herbatki, jedliśmy razem obiadki...

Cała ta sytuacja sprawiła, że straciłam nie tylko przyjaciela, lecz i materiał, nad którym pracowałam trzy lata.

Zostałam na lodzie – dosłownie nazajutrz miałam kręcić teledysk, natomiast parę dni później zaprezentować nowy utwór z płyty w "You Can Dance" i w Opolu.

Tak więc w tydzień, już w Polsce, musiałam nagrać coś nowego. Efekt? Kolejna fala krytyki. Otrzymałam kolejny cios, po którym już się długo nie mogłam podnieść.


Zaczęło się myślenie o tym, że może czas odpuścić?

Tak, o tym, żeby zrezygnować, że może Bóg daje mi znać, abym znalazła inną pasję. Bo ileż można próbować, starać i ciągle kończyć w tym samym miejscu?

Kompletnie zamknęłam się w sobie. Przestałam śpiewać, komponować, nagrywać. Przez trzy lata nie dotknęłam fortepianu. W pełni pozbierałam się może pół roku temu.

Otwieram się na nowo, bo wydawanie muzyki wiąże się z wystawieniem siebie na ocenę innych – nie sądziłam, że kiedykolwiek odważę się na coś takiego.

Co więcej, odrodziłam się silniejsza niż kiedykolwiek, bardziej świadoma tego, że marzeń nie wolno odpuszczać, że szampana piją tylko ci, którzy ryzykują i są wytrwali.

Choć muzyczni przyjaciele ciągle pytali, dlaczego nie śpiewam, nie nagrywam, ja wzbraniałam się przed tym naprawdę długo. Wreszcie powolutku wszystko zaczęło układać się na nowo...

Najpierw, rok temu, dostałam możliwość napisania utworu do filmu "Miłość jest wszystkim". Piosenka "Tak niewiele" spotkała sie z bardzo fajną reakcją ludzi,

Teraz, dzięki didżejskiemu duetowi LOrd & Eight, "Dark Pop" otrzymał drugie życie, powstał minialbum "Dark Pop RMXt" i singiel "Steppin' On My Heart”,

Jak nową Patricię Kazadi odebrali słuchacze?

Reakcje były bardzo fajne, co cieszy zwłaszcza dlatego, że ta piosenka jest naprawdę intymna, szczera i trudna dla mnie.

Tak więc jestem przeszczęśliwa i gdybym tylko mogla cofnąć czas, powiedziałabym ten smutnej, pozbawionej chęci do życia Patce, która tkwiła we mnie przez ostatnie trzy lata: "hej! Głowa do góry, dziewczyno! Wszystko będzie dobrze, zobaczysz".

Czuję, że ta trudna i kręta droga była mi pisana. Po co? Tego jeszcze nie wiem. Na razie jestem pewna, że dzięki tym przejściom jestem silniejsza i lepiej niż kiedykolwiek przygotowana na to, aby w pełni oddać się swojej pasji.

Bez analizowania, co powinnam robić, jaka być – bez blokad. Kolejne miesiące stoją pod znakiem premier teledysków i singli, włączając w to utwór napisany "na Afrykę", nagrany z jednym z tamtejszych artystów i gdzie ruszam latem na mini trasę koncertową.

Na wiosnę planuję trasę klubową po Polsce z moją EP-ką, natomiast we wrześniu ukaże się wreszcie mój upragniony drugi longplej. 

Mocno optymistyczne nastawienie. Co było najważniejsze w dojściu do takiego stanu: Bóg, psychoterapia czy medytacja? 

Szołbiznes dał mi popalić, nie ukrywajmy tego. Dziś czuję się, jakbym lewitowała nad ziemią, jest fajnie! Na pewno pomogła i modlitwa, i medytacja, i rozmowy – nie tylko z terapeutą, lecz i rodziną oraz przyjaciółmi.

Rewelacyjnie podziałał też rozpoczęty latem projekt #kazadiSELFCAREchallenge, w którym zaczęłam uczyć siebie i innych samoakceptacji, walki z kompleksami i ogólnopojętej miłości do samego siebie, której bardzo mi brakuje. Sądzę, że wielu z nas może sie pod tym podpisać...

Dużo czasu spędziłam tez sama ze sobą, podróżując, ucząc się siebie i starając zrozumieć mechanizmy, które zachodzą w moim sercu, w mojej głowie – dlaczego pozwalam innym i samej sobie traktować mnie źle? Z czego to wynika?

Pomocna była również ucieczka od toksycznych relacji – zawodowych i prywatnych – w których tkwiłam bardzo długo; nie wiem, dlaczego.

Być może chodziło o strach przed zmianami? A może lęk, że nie zasługuję na coś lepszego? To wszystko musiałam przeanalizować i przerobić.
Fot. Aleksandra Zaborowska
Bycie singielką jest wyborem w pełni satysfakcjonującym, czy jedynie szukaniem mniejszego zła?

Oj, jest dokładnie tym, czego potrzebowałam i na razie nie ma w moim życiu miejsca dla drugiej osoby…

Nie wiem, na jak długo, ale mam wysprzątane swoje życie – emocjonalne i prywatne – na błysk, tak więc chcę się tym nacieszyć.

Nasycić tą radością, którą czuję w środku, bo czasami czuję wręcz jak nastolatka "nawąchana" pozytywną energią, poczuciem satysfakcji i odrobiną dumy z powodu tego, że dałam radę, że to wszystko dźwignęłam.

A co z presją typu: dziewczyno, przecież MUSISZ założyć rodzinę i mieć dzieci?

Na tego rodzaju naciski podatne są zwłaszcza młode dziewczyny, z wiekiem uczysz się, że pewnych rzeczy nie wolno robić na siłę.

Uważam, że nie każda kobieta musi być matką i nie każdy mężczyzna musi być ojcem. Przecież można spełniać się na przykład jako wspaniała ciocia albo wujek.

Jeżeli nie czujesz naprawdę mocnego powołania do bycia rodzicem, to znacznie mniejszym złem będzie nieposiadanie potomstwa, niż "zrobienie" dziecka wobec nacisków innych osób, a następnie krzywdzenie go.

Nie wiem, co przyniesie przyszłość, jednak dla mnie priorytetem jest stabilny dom, stabilna relacja dwojga ludzi, danie temu dziecku życia i rodziny, na którą zasługuje. Inaczej wszystko to mija sie z celem. Nigdy za bardzo nie czułam takiego instynktu, a z wiekiem jest go jeszcze mniej. Może to sie zmieni?

Wiem, że tata wyrywa sobie ostatnie siwe włosy, czekając na to, że pierworodna da mu upragnionego wnuka. Lecz jednocześnie mam świadomość tego, że rozumie i szanuje moje decyzje.

Zwłaszcza dziś, gdy rodzina cieszy się, że mnie odzyskała – wiesz, w tym złym okresie, o którym rozmawialiśmy, byłam nieobecna emocjonalnie.

Myślę, że bliscy bardzo to przeżywali, choć – wspierając mnie – nie mogli tego po sobie okazywać. Ale teraz widzę, jak się śmieją, jak mocno za sobą tęsknimy. Mówią: "jak dobrze, że wróciłaś”... Ja również z bardzo cieszę się z tego.