Z twarzy podobny zupełnie do nikogo. Ta hybryda wręcz oszałamia osiągami i... wywołuje ziewanie

Michał Jośko
Budzik wyrywa ze snu o 3:40 nad ranem. Muszę zdążyć na samolot o 6:05, który dostarczy mnie do Amsterdamu, skąd ruszę – w okraszoną potężnymi turbulencjami – podróż na lotnisko EuroAirport Bazylea-Miluza-Fryburg. To właśnie tutaj, na styku Szwajcarii, Francji i Niemiec, czeka na mnie samochód, który ma pokazywać, jak wygląda przyszłość "zielonej" motoryzacji.
Fot. naTemat
Oto on: Opel Grandland X Hybrid4, pierwsza hybryda plug-in w historii Opla i zarazem flagowy SUV koncernu z Rüsselsheim am Main. Samochód, który ma pokazać, jak poważnie owa firma podchodzi do "The CO2 Challenge", czyli ambitnego planu, zgodnie z którym już w roku 2022 samochody ze znaczkiem błyskawicy będą generować średnio 95 gramów dwutlenku węgla na każdy przejechany kilometr (dla porównania: w roku 1995 było to 186 g/km).

Dodajmy, że dwa lata później ma dojść do elektryfikacji wszystkich modeli w ofercie. No i pięknie. Czas sprawdzić, jak sprawy mają się już dziś, na początku roku 2020, gdy pojawiła się zupełnie nowa, najmocniejsza odmiana Grandlanda X. Odpinam pojazd od szybkiej ładowarki, zainstalowanej na parkingu lotniska i ruszam w liczącą ponad dwieście kilometrów trasę.
Fot. naTemat
O błogosławiona Ludwiko z Sabaudii! O święta Batyldo! O Mechtyldo z Hackeborn! Już pierwsze wciśnięcie pedału gazu sprawia, że na plecach pojawiają się ciarki. Jadę najmocniejszą z dostępnych wersji, w której uturbiony silnik benzynowy o pojemności 1,6 litra współpracuje z dwoma motorami elektrycznymi. Łączna moc tego układu wynosi 300 KM, natomiast maksymalny moment obrotowy to 520 Nm, co zapewnia naprawdę świetne osiągi.
Fot. naTemat
Choć przyśpieszenie od 0 do 100 kilometrów wynosi tutaj zaledwie 6,1 sekundy, to cały proces odbywa się zaskakująco elegancko. Ten Opel nie sili się na udawanie samochodu sportowego, tak więc moc nie jest rozwijana brutalnie – ostre potraktowanie akceleratora nie sprawia, że wątroba przykleja się do kręgosłupa. Po prostu, ten kompaktowy SUV o długości 4477 mm (technologiczny krewniak Peugeota 3008 i Citroëna C5 AirCross) rozpędza się nader ochoczo w każdej sytuacji i przy każdej prędkości.
Fot. naTemat
Gdy opuszczam Szwajcarię i trafiam na kręte górskie drogi w niemieckim Schwarzwaldzie, Opel znów punktuje w moich oczach. Ma naprawdę dobrze zestrojone zawieszenie i układ kierownicy, prowadzi się naprawdę stabilnie podczas żwawego pokonywania mokrych i śliskich serpentyn oraz wtedy, gdy postanawiam zjechać na pokryte śniegiem drogi polne. Zuch!
Fot. naTemat
Oczywiście, w porównaniu ze spalinową wersją Grandlanda ta hybryda sporo przytyła – jadę samochodem o masie ok. 1,8 tony – jednak są i plusy tej sytuacji: akumulatory obniżyły środek ciężkości, tak więc nawet na szybkich wirażach można momentami zapomnieć, że jedziemy SUV-em wysokim na wysokość 1609 milimetrów.


Płynę z prądem
Kierowca ma do wyboru następujące tryby jazdy: Sport (napęd spalinowy i elektryczny dają z siebie wszystko, działając wedle zasady "wszystkie ręce na pokład") oraz 4WD (silniki elektryczne napędzają wszystkie koła, natomiast motor spalinowy odpala się albo powyżej 80 km/h, albo w sytuacjach podbramkowych, gdy komputer uzna, że jego pomoc się przyda).
Fot. naTemat
Oprócz tego mamy opcje Hybrid (typowa współpraca benzyny i prądu) oraz Electric, w którym można rozpędzić się do 135 km/h, a moc przez większość czasu przenoszona jest na koła tylne. Skoro o elektryczności mowa: producent deklaruje, że (wg procedury WLTP) bateria o pojemności 13,2 kWh umożliwia przejechanie nawet 59 kilometrów.

Niestety, po odpięciu mojego egzemplarza od ładowarki, która "zalała pod korek" jego akumulatory, komputer poinformował mnie o zasięgu elektrycznym wynoszącym 36 kilometrów. Zaznaczmy, że w okolicach lotniska temperatura była plusowa, nie panowały siarczyste mrozy, które obniżają wydajność baterii.
Fot. naTemat
Gdy zasięg elektryczny zaczął spadać w oszałamiającym tempie, przełączyłem samochód w tryb B-Function, dzięki któremu energię można odzyskiwać podczas hamowania. Teoretycznie, gdyż mnie nie udało się w ten sposób odzyskać jakiejkolwiek ilości prądu. Gwoli formalności: oczywiście nawet wówczas, gdy zasięg czysto elektryczny spadnie do zera, samochód wciąż działa w trybie hybrydowym.

W trakcie jednodniowego testu nie mogłem sprawdzić czasu ładowania tego wozu, tak więc pozostaje zaufać prawdomówności Opla, który twierdzi, że przy użyciu ładowarki naściennej Wallbox o mocy 7,4 kW cały proces zejmuje zaledwie 1 godzinę i 50 minut. Podpinając się do standardowego gniazdka, bezproblemowo powinniśmy zmieścić się w siedmiu, ośmiu godzinach.
Fot. naTemat
W trakcie mojej wycieczki, obejmującej i wspinaczkę po ośnieżonych stromiznach, i żwawą jazdę po niemieckich autostradach (to dobry moment, aby napisać: prędkość maksymalna tego wozu wynosi 235 km/h) średnie spalanie wyniosło 7,8 litra na sto kilometrów. Naprawdę dobry wynik.
Fot. naTemat
Oszczędna konsumpcja benzyny cieszy również dlatego, że zamontowane pod tylną kanapą baterie wymusiły zmniejszenie pojemności zbiornika paliwa – w hybrydzie wynosi ona 43 litry, czyli o dziesięć mniej, niż w odmianie napędzanej wyłącznie przez silnik spalinowy. Aha, te same baterie ukradły również część przestrzeni ładunkowej: przy rozłożonych fotelach to jedynie 380 litrów wobec 514 litrów w Grandlandzie benzynowym.
Fot. naTemat
Wszystko pięknie, ale…
Gdy pod koniec dnia wysiadam z tego pojazdu, mam naprawdę mieszane odczucia. Tak, to naprawdę dopracowana konstrukcja, samochód dzielny w każdych warunkach, ponadprzeciętnie dynamiczny i zarazem oszczędny. Czy trafiłem zatem na ideał i zamierzam rozbijać świnkę-skarbonkę, a następnie gnać do najbliższego salonu Opla? Nie.
Fot. naTemat
Po pierwsze: przyznam, że zszokowała mnie cena tego auta – Grandland X Hybrid4 w jego podstawowej wersji wyposażenia (Elite) kosztuje 194 450 zł, odmianę bardziej wypasioną (Ultimate) można kupić od 203 950 zł. To naprawdę spora kwota, zwłaszcza jeżeli zestawić ją ze "zwykłym" Grandlandem X, którego w polskim salonie można posiąść go już za 92 200 zł.
Fot. naTemat
Owszem, mówimy tutaj o aucie wyekwipowanym w 130-konny silnik benzynowy 1.2T, a do tego wyprodukowanym w roku 2019, ale ponad sto tysięcy dopłaty za hybrydę wydaje mi się grubą przesadą. Nawet jeżeli jest tak świetnie jeżdżącą hybrydą.

Po drugie, znacznie istotniejsze: drogi czytelniku, przyjrzyj się proszę temu samochodowi. No właśnie. Grandland X jest modelem produkowanym już od roku 2017 i już w momencie debiutu sprawiał wrażenie samochodu mocno zachowawczego pod pod względem stylistycznym.
Fot. naTemat
Niezależnie od tego, czy mówimy o liniach nadwozia, czy wnętrzu, mamy do czynienia z brakiem polotu. Tak, wszystko jest po niemiecku poprawne i solidne, jednak wizualnie całość jest neutralna niczym Szwajcaria – niby jest ładnie, ale i przerażająco nudno. "Z twarzy podobny zupełnie do nikogo" – ten cytat z filmu "Miś" wręcz idealnie opisuje Grandlanda X.

Parę dni temu testowałem Nissana Juke'a, czyli jeden z tych samochodów, których wygląd wzbudza skrajne reakcje. Jedni się zachwycą, inni z odrazą zasłonią oczy, jednak zawsze będzie to jakakolwiek reakcja, pojawią się emocje.
Fot. naTemat
Nota bene ów "Japończyk" jest całkowitym przeciwieństwem Opla: odjazdowe linie nadwozia obiecują naprawdę wiele, lecz emocje opadają w momencie, gdy kierowca przekonuje się, że dychawiczny silnik nie staje na wysokości zadania.

Wszystko to boli tym bardziej, że Opel wielokrotnie udowadniał, iż potrafi produkować naprawdę urodziwe samochody. Tym razem zaserwował jeden z tych wozów, których właściciele tłumaczą się znajomym, że "po prostu nie lubią wyróżniać się z tłumu, wolą samochody dyskretne". Cóż, umówmy się: dystyngowana dyskrecja a wywołujący ziewanie banał to dwie zupełnie różne sprawy.
Fot. naTemat
Dotarliśmy do punktu, w których nawet najbardziej radykalni miłośnicy spalin generowanych przez potężne silniki spalinowe muszą wziąć pod uwagę, że świat się zmienia, a przyszłością jest elektryfikacja branży motoryzacyjnej. Fajnie, że producenci na otarcie łez dają nam np. świetne osiągi (jak chociażby w przypadku bohatera tego tekstu), jednak to zdecydowanie za mało.
Fot. naTemat
Konia z rzędem temu, kto pokaże mi eko-malkontenta, który pomyśli "wydam 100 000 zł po to, aby ratować lodowce, zobaczyć uśmiech na twarzy Grety Thunberg i pokazać światu, że kocham nudę. Nie, nie chcę dostać w zamian nowatorskiego, elektryzującego i JAKIEGOŚ dizajnu".