Pojechałem do Azji i... zrozumiałem, jak żenujące jest podejście do turysty w Polsce. Pięć dowodów

Piotr Rodzik
To deprymujące, kiedy lecisz ponad osiem tysięcy kilometrów, żeby przekonać się o tym, jak może wyglądać "obsługa turysty". W odległej Tajlandii, o której czasami się mówi, że "każdy już tam był", przekonałem się jednak nie tylko o tym, że jest tam ładnie, a w morzu jest ciepła woda. Zobaczyłem też, jak Tajlandczycy traktowali mnie jako turystę. I przypomniałem sobie, jak jest w Polsce. Wnioski nie powalają.
W Tajlandii dobro turysty jest na pierwszym miejscu. Fot. naTemat
Na początek mały disclaimer: poniższe spostrzeżenia to efekt wizyty w hotelach – rzekłbym – "dla ludzi". Zdaję sobie sprawę, że zarówno w Tajlandii, jak i w Polsce można znaleźć obiekty, które swoim rozmachem i klasą są w stanie przytłoczyć każdego turystę. Moja podróż była jednak w pewnym sensie budżetowa.

I tak dla przykładu w Bangkoku nocleg od osoby kosztował naszą czteroosobową paczkę mniej więcej 60 zł za noc. W Ao Nang w mocno turystycznej prowincji Krabi to było około 50 zł. Na spokojnej, muzułmańskiej wyspie (większość mieszkańców Tajlandii to jednak buddyści) Ko Lanta trochę "zaszaleliśmy" – za noc wyszło około 140 zł na głowę, ale mieliśmy do swojej dyspozycji piękne domki na wzniesieniu.
Fot. naTemat
Mówiąc wprost, chodzi o miejsca noclegowe bardzo budżetowe. I przez cały wyjazd nie mogłem się nadziwić, że za w sumie podobne pieniądze, co w Polsce, można być tak inaczej traktowanym.

1. Zawsze jesteś oczkiem w głowie

Ile razy byliście zażenowani obsługą w polskich hotelach? Mi pierwsze co przychodzi do głowy, to moja zeszłoroczna wizyta w Zakopanem. Dosłownie sprzed roku. Za 120 złotych na głowę otrzymałem pokój na poddaszu, w którym nie można było się wyprostować, żeby nie rozwalić głowy. Oczywiście nie było o tym słowa w ofercie. Ręczniki były uprane, ale i tak poplamione, a niejasnego pochodzenia dywan był po prostu brudny i nieodkurzony. Parking, choć na nim mi zależało i był w ofercie, miał… dwa miejsca. Oba zajęte, musiałem parkować na ulicy. Aha – w oknach nie było (!) firanek.


Ale w gruncie rzeczy nie o to chodzi. Najbardziej rzuciło mi się w oczy, że przez cały pobyt nie napotkałem właściciela tego przybytku. Na dzień dobry musiałem dobijać się telefonicznie, bo w tym "góralskim domku" nie było nikogo z obsługi. W końcu do środka wpuściła nas sprzątaczka. Z kolei na koniec pobytu pieniądze zostawiłem… na szafce w pokoju. Nikt się nie pofatygował do nas.
Fot. naTemat
Czemu tak jest? W zasadzie to proste – polski hotelarz ma cię, drogi turysto, gdzieś. Z prostej przyczyny: jak nie ty, to ktoś inny. W kraju 500+ w sezonie w turystycznych miejscach obłożenie zawsze jest całkowite. Musisz się dostosować i brać, co dają.

W Tajlandii jednak też pojawiłem się w szczycie sezonu. I tamtejsza rzeczywistość przyłożyła mi obuchem w łeb już na dzień dobry. W hotelu w Bangkoku pojawiliśmy się jakieś pięć godzin przed check-inem. Pokoje nie były jeszcze gotowe, więc nie pozostało nam nic innego niż odświeżyć się, przebrać po podróży i ruszyć w miasto.

Ku mojemu zaskoczeniu pan z recepcji hotelu każdorazowo każdego z nas (byliśmy we czwórkę) odprowadzał do łazienki. A potem pod nią stał aż do wyjścia i odprowadzał z powrotem. Tłumaczyliśmy mu, że nie ma takiej potrzeby. Ale nie – to jego praca.
Fot. naTemat

2. Tajlandczyk prędzej straci, niż cię oszuka

Mieszkańcy Tajlandii mają bardzo głęboko zakorzenioną uczciwość. To pochodna ich wiary – dla wyznawców buddyzmu nie ma wielu rzeczy gorszych niż kradzież czy oszustwo. W zasadzie zabójstwo da się jeszcze jakoś wytłumaczyć. Ale kradzieży – nie.

I tak jak u nas turysta jest dojną krową (kojarzycie słynne rachunki za rybę idące w setki lub tysiące złotych w nadmorskich kurortach lub nieśmiertelną opłatę klimatyczną?), tak w Tajlandii turysta jest po prostu… turystą. Tylko tyle i aż tyle. Nigdy nie ma tu ukrytych kosztów. W Bangkoku, kiedy w chinatown zamówiliśmy z żoną to samo danie, z powalającą szczerością wytłumaczono nam, że jest tak duże, że… możemy zamówić jedno na pół (!).

W restauracji na Ko Lancie z kolei pan przy kasie (zamówienia przyjmowano przy stole, ale płaci się w "okienku") nie mógł się doliczyć, ile właściwie powinienem mu zapłacić za naszą czwórkę. W końcu całkowicie zakłopotany podał kuriozalnie zaniżoną kwotę. Zwróciłem mu uwagę, co jest nie tak (Tajlandczycy są jakoś na bakier z matematyką, to ogólne spostrzeżenie po wizycie w tym kraju) i dopłaciłem.
Fot. naTemat
Czemu w ogóle na to zwracam uwagę? Normalnie uznałbym, że to po prostu ludzka pomyłka. Ale rozmawiałem na miejscu z Polakiem, który przebywa tam od wielu miesięcy i… to norma. Tajlandczyk prędzej sam straci, niż cię naciągnie. W niejasnej sytuacji zawsze postawi twoje dobro nad swoje.

Od razu przypomina mi się sytuacja z Polski, kiedy na Sylwestra dwa lata temu zamówiłem przez Booking.com kilka noclegów w domku nad Bałtykiem. Choć płatność w dniu rozpoczęcia pobytu była zagwarantowana przez Booking.com na miejscu i miałem możliwość bezpłatnego odwołania rezerwacji, właścicielka hotelu i tak zażądała zaliczki "bokiem" – poprzez przelew na konto.

Kiedy z rezerwacji wycofałem się, na zwrot pieniędzy czekałem półtora miesięcy. Właścicielka wzięła mnie na przeczekanie i zasłaniała się księgową, która cały czas zapominała przelać pieniędzy. Na jej nieszczęście nie odpuściłem. Ale nie obyło się bez interwencji w Booking.com.
Fot. naTemat

3. Nie ma rzeczy, której nie da się załatwić

Trzeba uczciwie przyznać: trochę jest tak, że Tajlandia leci "na prowizji". Tam każdy ma z każdym jakiś układ, z którego ma procent. Brzmi średnio, ale w zasadzie to tylko takie wrażenie.

Finalnie wszystko jest zrobione tak, żebyś jako turysta nie musiał się właściwie niczym przejmować. Kiedy typowego polskiego hotelarza nic nie obchodzi, tajlandzki hotelarz pomoże ci ze wszystkim. Kiedy zapytałem właściciela (sam zajmował się turystami) obiektu w Ao Nang, gdzie kupić bilety na Ko Lantę, powiedział mi, że zaraz to załatwi. Po pięciu minutach podjechała na skuterze pani z biletami na prom lub bus. Do wyboru, do koloru.

Oczywiście na pewno coś miał z tego, że "napędził" klienta. Z drugiej strony – bez targowania dostałem najniższą cenę, jaką widziałem w tym mieście.
Fot. naTemat
Wzięliśmy busa. Dlaczego? Bo nie dowiózł nas na jakiś dworzec na wyspie. Wszyscy zostali rozwiezieni do swoich hoteli. I nie ma że ktoś ma daleko hotel czy cokolwiek. Odpada więc zamawianie kolejnej taksówki czy długi spacer. Ktoś kojarzy podobną usługę w Polsce?

4. Wszyscy mają do ciebie zaufanie

Tajlandczycy są uprzejmi i wierzą, że wszyscy inni będą wobec nich tacy sami. Obdarzają cię pełnym zaufaniem. W hotelach nie sprawdzano, w jakim stanie zostawiam pokoje. Nie było żadnych kaucji.

Na Ko Lancie właściciele hotelu mieli problem z terminalem płatniczym. Potrzebowałem więc gotówki, żeby zapłacić za noclegi, a lada moment podjeżdżał bus, który zabierał nas w kolejne miejsce (vide punkt trzeci). Urocza właścicielka po prostu udostępniła mi wtedy swój prywatny skuter. Nie zastanawiała się, czy nie odjadę nim w siną dal.
Fot. naTemat
A teraz porównajcie to z Polską, gdzie za skorzystanie z toalety w restauracji trzeba zapłacić. A w hotelach w tym samym celu nie wpuszcza się nikogo "z zewnątrz".

5. Spodziewaj się wszystkiego, co najlepsze

Wreszcie Tajlandia to kraj małych, ale miłych gestów wobec turysty, których próżno szukać w Polsce. W Warszawie przeciętny kierowca Ubera to Ukrainiec, który po polsku nie mówi właściwie w ogóle, a angielski kojarzy mu się z zielem angielskim. Wsiadając raczej nie liczysz na uprzejmość. Właściwie nie czekasz na nic. Najwyżej na to, że nie będziesz musiał mu tłumaczyć trasy, co zdarzyło mi się przynajmniej kilka razy.

W Bangkoku urocza pani z Graba (to ichni Uber) przy wyjściu z lotniska czekała na nas dobry kwadrans bez doliczania dodatkowej kwoty, bo nie mogliśmy się odnaleźć. Widząc nasz marny stan po wielogodzinnej podróży każdego poczęstowała – i całkowicie mnie tym rozbroiła – miętowymi cukierkami. Był dla mnie wtedy tak odświeżający jak prysznic w płynie do płukania ust. Wreszcie każdemu z nas rozdała po butelce wody. To, jak się okazało w najbliższych dniach, to po prostu standard. Woda dla klientów w taksówkach jest bardzo często bardzo często.
Fot. naTemat
W Ao Nang właściciel hotelu wszędzie nas zawoził swoim prywatnym tuk-tukiem. Czy do centrum, czy na plażę. Jedno słowo i jazda. Co lepsze, wszędzie nas odbierał, wystarczyło jedno zdanie na WhatsAppie. Miał jedną prośbę: najpóźniej o północy, bo miał miesięczne dziecko. Dodajmy jeszcze, że w ofercie na Booking.com nie było o tym słowa. Ot, taki bonus. Był na miejscu za każdym razem, kiedy ktoś się meldował. Albo wymeldowywał. Nam wynosił torby do busa przed siódmą rano. Na odchodne dał każdemu po butelce wody.

Na Ko Lancie znajoma z naszej małej paczki najprawdopodobniej zgubiła kartę płatniczą. Po kilku dniach od wymeldowania w końcu skontaktowała się z hotelem. Napisała, jaka jest sytuacja, dodała, że karta może być w szufladzie w toaletce.

W odpowiedzi dostała zdjęcie z rzeczonej szuflady. Karty nie było, za to leżały tam… jej klucze i słuchawki do telefonu. Przez kilka dni nikt ich nie tknął.
Fot. naTemat