"Jakbym zrobiła partii krzywdę" – mówi położna, którą radny PiS zwolnił za wpis o braku masek

Daria Różańska
– Wszyscy na tym koronawirusie robią kampanię plus teraz mnie jeszcze do tego wciągają. Jestem daleka od polityki, jestem zwykłą położną, która wypełniała swoje obowiązki. Żeby mnie uciszyć, trzeba było przynieść pudełko maseczek – mówi Renata Piżanowska, którą po 26 latach pracy zwolniono ze szpitala za wpis na Facebooku.
Renata Piżanowska została zwolniona ze szpitala w Nowym Targu za wpis na Facebooku, w którym alaromowała, że w placówkach brakuje maseczek. Fot. Facebook / Renata Piżanowska
W środę 18 marca Renata Piżanowska, położna z Podhalańskiego Szpitala Specjalistycznego, na Facebooku alarmowała, że w placówkach brakuje materiałów, które w czasie epidemii koronawirusa zapewniłyby ochronę i jej, i pacjentom.

To wyznanie nie spodobało się dyrektorowi placówki i radnemu PiS Markowi Wierzbie. Dwa dni później zwolnił Piżanowską. Tłumaczył, że "sieje ona panikę".

Żałuje pani wpisu o brakach w szpitalach podczas pandemii koronawirusa?


Renata Piżanowska: – Nie, jestem osobą, która nie żałuje niczego, co zrobiła.

Czyli nie napisała go pani w przypływie złości?


Mówimy o tym pierwszym poście, zamieszczonym na Facebooku?

Tak, mówimy o wpisie, w którym pokazała pani zdjęcia skóry przeżartej od płynu dezynfekującego i zrobioną własnoręcznie maseczkę. Zaapelowała pani również do prezydenta.

W tym wpisie nie ma nerwowości, choć są emocje. To była oznaka bezsilności, próba zwrócenia się do pana Andrzeja Dudy z prośbą o pomoc.
Bo do kogo – jak nie do prezydenta – miałam się zwrócić? Przecież czy to sprzątaczka, czy położna ma prawo publicznie zaapelować do prezydenta. Wyszło jednak, że nie mam takiego prawa.

Została pani za ten post zwolniona w trybie natychmiastowym. Uznano, że naruszyła pani obowiązki pracownicze.

Tak, doszło do absurdalnej sytuacji, trochę na zasadzie: "uderz w stół, a nożyce się odezwą". We wspomnianym poście nie wskazałam, o którym szpitalu mowa, a pracuję w kilku placówkach.

Odezwał się dyrektor Podhalańskiego Szpitala Specjalistycznego w Nowym Targu. Marek Wierzba przekazał dziennikarzom, że pani "post był sianiem paniki wśród ludzi”. Ocenił: "to w obecnej sytuacji może mieć opłakane skutki".

Przekazywane mediom stanowisko pana dyrektora zupełnie nie pokrywa się z tym, które znalazło się w moim wypowiedzeniu. W tym dokumencie napisano, że "naruszyłam obowiązki pracownicze" i zostałam zwolniona z artykułu 52. Kodeksu Pracy za opublikowanie wpisu na Facebooku.

"Sianie paniki" nie jest powodem do zwolnienia dyscyplinarnego. W przypadku ciężkiego naruszenia pracowniczego wypadałoby wskazać fakty, a nie opierać się na przypuszczeniach i insynuacjach. Dyrektor stwierdził, że mój post dotyczy szpitala, którym zarządza. "Sugerowanie” nie powinno być powodem do zwolnienia dyscyplinarnego.

Dyrektor szpitala dodał też, że "przekazywanie nieprawdziwych informacji w przestrzeni publicznej może mieć dramatyczne skutki". Sugerując, że pani kłamała.

Tak. Ale jak dziennikarze zapytali dyrektora, jak wygląda sytuacja w jego placówce, to stwierdził, że szpital jest zaopatrzony. Po czym za dwie godziny wystąpił z informacją, że kupi bądź przyjmie każdą ilość maseczek i płynów dezynfekcyjnych.

Dziś wielu lekarzy boi się rozmawiać z dziennikarzami. Minister Szumowski próbuje uciszyć krajowych konsultantów medycznych. Wiele osób zwraca uwagę także na to, że dyrektor Wierzba jest radnym PiS, a sprawa pani zwolnienia jest postrzegana politycznie.

Chcę zwrócić uwagę na jeszcze jedną kwestię i apelować o to, by nie hejtować dyrektora szpitala. Oczywiście, że mam do niego żal, ale nie tędy droga – nie można zastraszać jego rodziny

Sama staram się nie postrzegać tego politycznie. Ale być może jest to spowodowane tym, że mają odbyć się wybory.
A nasz rząd robi kampanię na koronawirusie.


No właśnie, wszyscy na tym koronawirusie robią kampanię plus teraz mnie jeszcze do tego wciągają. Jestem daleka od polityki, jestem zwykłą położną, która wypełniała swoje obowiązki. Żeby mnie uciszyć trzeba było przynieść pudełko maseczek i powiedzieć: "Pani Renato, proszę tutaj maski, żeby pani więcej nie opowiadała bzdur w internecie".

W obronę wziął panią minister Szumowski. Powiedział w TVN24, że pani wpis nie jest powodem do zwolnienia z pracy. To samo mówi Rzecznik Praw Obywatelskich Adam Bodnar. Będzie pani dochodzić swoich praw w Sądzie Pracy?

Oczywiście, że tak. Nie mogę się zgodzić na to, że ktoś zarzuca mi tak ciężkie przewinienie.

Minister Szumowski jest przedstawicielem partii rządzącej, a był pierwszą osobą, która stanęła w mojej obronie. Do tej pory nikt z PiS nie zadzwonił, nie napisał, nic. Jakbym zrobiła jakąś krzywdę partii rządzącej.

A to mnie zrobiono krzywdę – dyrekcja szpitala zwolniła mnie w dobie pandemii. Załatwienie teraz czegokolwiek graniczy z cudem. Jest mi ciężko zorganizować samo odejście: nie mam dokumentów, nie wolno mi było przyjść do szpitala.

Nie mogę nawet nigdzie pojechać. Absurdalna sytuacja. W dobie pandemii pomoc idzie do każdego, a ja zostałam skopana. Tak to można nazwać. Jeśli dyrektor chciał mnie zwolnić, to proszę bardzo, ale za trzy-cztery miesiące, nie w taki sposób i nie w takim czasie.

Co absurdalne – to moment, kiedy brakuje personelu medycznego.

No właśnie. Więc dyrektor tym bardziej naraża na utratę zdrowia personel, który pozostał. Jeśli pracownicy będą zmęczeni, to i bardziej podatni na infekcję.

Za chwilę i u nas zaczną się zbiorowe kwarantanny i co wtedy? Nad tym w ogóle nikt nie myśli. Dyrekcja i administracja nie mają bezpośredniego kontaktu z pacjentem. Jeśli okaże się, że mieli kontakt z kimś zakażonym koronawirusem, to zawsze można administrować zdalnie. Natomiast pacjenta nie wyleczy pani zdalnie.

Dyrektor szpitala się zreflektował, dzwonił do pani?

Nie, wczoraj w mediach mówił, że podjął decyzję i więcej nie będzie tej sprawy komentował.

Stała się rzecz absurdalna. Ze sprawy maseczki zrobiła się sprawa łamania konstytucji, wolności słowa. A to wszystko można było zatrzymać w trzy minuty.

Opublikowała pani ten wpis, reakcja dyrektora była natychmiastowa – kolejnego dnia wezwał panią na rozmowę?

Następnego dnia dostałam informację od związków zawodowych, że dyrektor zamierza mnie zwolnić dyscyplinarnie. Związki wysłały mu odpowiedź, że się z tym nie zgadzają, bo potrzebna jest każda para rąk do pracy.

Jeszcze kolejnego dnia dostałam wezwanie do dyrekcji. Pan dyrektor zapytał, czy wiem, po co przyszłam. Zaczęłam mu tłumaczyć. Dodał, że wysłuchał mnie, bo taka jest procedura i na tym się to kończy. I mnie pożegnał.

Co dalej? Zatrudni się pani w kolejnym państwowym szpitalu? Czy zaczeka na lepsze czasy?

Nie wiem. Różne rzeczy chodzą mi po głowie. Na pewno będę musiała się gdzieś zatrudnić. Teraz w ogóle zastanawiam się, czy chcę być w zawodzie medycznym. To, co się dzieje… jesteśmy najbardziej narażeni – na pierwszej linii.

Ta sprawa zrobiła się ogólnonarodowa. Udzielałam już wywiadu dla Agencji Reutera, to poszło w świat. Posty tłumaczone są na język rosyjski.


Bo nikomu w głowie się nie mieści, że w takim momencie i z takiego powodu można było zwolnić doświadczoną położną.

To jest absurdalna sprawa. Mnie też się to w głowie nie mieści. Cały czas powtarzam, że to nieprzemyślana decyzja. Należy się spotkać i porozmawiać.

Ale wtedy dyrektor musiałby się przyznać do błędu.

No właśnie… Ja muszę się przyznać do błędu, mój medyczny błąd kosztuje ludzkie życie. A u pana dyrektora, to co najwyżej taka sprawa jak moja.

Medycyna uczy pokory, z pewnymi rzeczami trzeba się zmierzyć i czasami trzeba przegrać. A czasami walczyło się o życie małego dziecka. Być może te 26 lat pracy nauczyło mnie pokory i nauczyło mnie przegrywać.

Gdyby dyrektor teraz zadzwonił, przeprosił i zaprosił do pracy, poszłaby pani?

Nie sądzę, że zadzwoni. I nie zakładam, że tak się stanie.

Ale gdyby tak się stało, wróciłaby pani?

Oczywiście, że tak. Każdy się myli, każdy może popełniać błędy. Takie sprawy się rozwiązuje wspólnie.