"Cieszę się, że teraz jestem w Berlinie". Ewa Wanat o tym, jak Niemcy walczą z COVID–19

Anna Dryjańska
– Tak mi się życie ułożyło, że jestem teraz w Berlinie i cieszę, się, że to wszystko zastało mnie tutaj, nie w Warszawie. Ale jednocześnie bardzo martwię się o moich przyjaciół w Polsce. Jak sobie dadzą radę? Co będzie potem? – mówi naTemat Ewa Wanat. Dziennikarka opowiada, jak Niemcy pomagają swoim mieszkańcom przejść przez trudny czas epidemii koronawirusa.
Ewa Wanat, polska dziennikarka mieszkająca w Berlinie. Autorka książek, w tym "Deutsche nasz. Reportaże berlińskie". fot. Artur Krynicki
"W Berlinie dziś 18 stopni. Ludzie w odległości co najmniej 2 metrów od siebie ładują akumulatory na słońcu, ruszają się, wylegują, żeby nie zwariować. A parki, lasy i bulwary w Polsce zamknęli faceci, którzy mieszkają na przedmieściach w domach z ogrodami" – napisałaś niedawno na Facebooku. Namawiasz do obywatelskiego nieposłuszeństwa?

Nie namawiam do niczego. Wiem jednak, że gdybym mieszkała w Polsce, to nadal chodziłabym do lasu, a gdybym dostała mandat, to bym go nie przyjęła, bo władza w Polsce nie wprowadziła stanu klęski żywiołowej. Zakaz wstępu do lasu nie ma umocowania w prawie i jest absurdalny.


W Niemczech nie ma takich obostrzeń?

To zależy od landu. Ludzie są zachęcani do zachowania dystansu społecznego, ale jednocześnie podkreśla się, jak ważny w tej trudnej sytuacji jest kontakt z naturą. Berlińczycy spacerują, biegają, jeżdżą na rowerze w parkach, nad rzeką, w lasach. Zrobiło się ciepło i widać ludzi, którzy pojedynczo, w parach, albo rodzinami wygrzewają się na słońcu, niektórzy popijają wino, piknikują. I raczej wszyscy przestrzegają, żeby trzymać dystans co najmniej dwumetrowej odległości. Bywają oczywiście tacy, którzy tego nie przestrzegają, ale są w zdecydowanej mniejszości.
Zostawiając na boku kwestię prawa – może taki przepis po prostu nie jest potrzebny, bo Niemcy są bardziej zdyscyplinowani niż Polacy?

Jak oglądam filmiki z polskiej stolicy, to na ulicach widzę mniej ludzi. Powiedziałabym więc, że to mieszkańcy Warszawy są bardziej zdyscyplinowani. Inna sprawa, czy wszystkie zakazy, jakie się na nich nakłada, są sensowne.

Berlin to nie do końca Niemcy. W dużej części to dość anarchistyczne miasto. Mieszanka ludzi z całego świata, z dużą nadreprezentacją wolnych zawodów. Wydaje mi się, że wiele osób przestraszyło się koronawirusa i zachowują odpowiedni dystans do innych, trzymają się reguł.

Instytut Roberta Kocha, chyba można powiedzieć, że to odpowiednik polskiego sanepidu, który na bieżąco monitoruje sytuacje epidemiologiczną w Niemczech i którego zalecenia są wytycznymi dla rządu federalnego i rządów landowych, twierdzi, że tempo rozprzestrzeniania się wirusa hamuje – jeszcze dwa tygodnie temu jedna chora osoba zarażała pięć-siedem kolejnych, od zeszłego tygodnia już tylko jedną osobę. Jak widać środki bezpieczeństwa działają, ale są tu wprowadzane spokojniej, bardziej z głową, niż w Polsce.

To znaczy?

Moim zdaniem są przemyślane i poparte najlepszą dostępną wiedzą. Bierze się pod uwagę również to, jak ludzie psychicznie mogą znieść różne ograniczenia, jakie będą ich koszty i nie chodzi o koszty materialne. Czy zakazując wszystkiego hurtem nie wyleje się dziecka z kąpielą. Czy lekarstwo jest adekwatne do choroby. Nic nie dzieje się z dnia na dzień. Ludzie ufają, że państwo zakazuje tylko tego, co musi, a państwo ufa mieszkańcom, że się zastosują do tego, co konieczne.

Jakie ograniczenia poza koniecznością utrzymania dystansu międzyludzkiego zostały wprowadzone w Niemczech?

To zależy od landu, gdyż są regiony bardziej dotknięte epidemią, gdzie te środki są bardziej radykalne. W Berlinie, podobnie jak w Polsce, zamknięte są przedszkola, szkoły, uczelnie, restauracje, sklepy poza spożywczymi, aptekami, instytucje kultury, kluby. Nie funkcjonują place zabaw.

Jest zakaz zgromadzeń – przebywać ze sobą mogą jednocześnie 2 osoby lub jeśli więcej to tylko ludzie mieszkający razem. Dzielnice, które zwykle tętnią życiem, są opustoszałe. Panuje leniwa, wakacyjno-świąteczna atmosfera.

Można uprawiać sport na świeżym powietrzu?

W większości landów tak. Eksperci cały czas podkreślają, że w tak trudnej psychologicznie sytuacji ruch i przebywanie na słońcu jest bardzo ważne. Można też chodzić do pracy, robić zakupy, jeździć na rowerze, spacerować z psem i odwiedzać bliskich, o ile nie mieszkają w domu opieki.

Jakie jeszcze różnice dostrzegasz w reakcji polskich i niemieckich władz na koronawirusa?

Zarówno rząd federalny, jak i landy robią badania, by oszacować jaka, jest dynamika epidemii. W piątek szef Instytutu Roberta Kocha ogłosił, że spada tempo zakażeń: tak jak mówiłam jeden nosiciel zakaża teraz nie pięć-siedem osób tylko jedną. Mamy więc ostrożną informację – wszyscy podkreślają, że jest jeszcze za wcześnie na ostateczne podsumowania – że epidemia wyhamowuje, a obostrzenia przynoszą efekty.

Nie wiem czy w Polsce takie dane o dynamice roznoszenia się wirusa są dostępne. Ja ich nie znalazłam. Nie wiem czy te badania są utajnione, czy w ogóle się ich nie prowadzi. Tymczasem taka wiedza jest sposobem na uspokojenie opinii publicznej i podtrzymanie zaufania do państwa. W Polsce dowiadujemy się tylko ilu jest oficjalnie zakażonych, a ilu – oficjalnie – zmarłych.

W Niemczech ten bilans zakażeń i zgonów też jest podawany?

Tak, jednak mam wrażenie, że media podchodzą do tego spokojniej. Oczywiście nie mówię tu o tabloidach, bo one żywią się skandalem z definicji, ale nawet te polskie media, które chcą uchodzić za opiniotwórcze, potrafią zadziwić sensacyjnym, podkręconym tytułem. Sieją strach, zamiast podawać informacje. I od razu odpowiadając na twoje niezadane jeszcze pytanie odpowiem: nie, nie powiem ci o które redakcje chodzi.

W części niemieckich mediów mówi się już także o strategii wyjścia z tego kryzysu. Eksperci – ekonomiści, psycholodzy społeczni, politolodzy, etycy – już pracują nad scenariuszami przywracania normalności. Np. premier Nadrenii–Północnej Westfalii powołał komisję specjalistów, która opracowuje rekomendacje dla scenariuszy wyjścia z lockdown. Oczywiście nie ma konkretnych dat i wiadomo, że nic nie jest wyryte w kamieniu, bo sytuacja może się zmienić, ale uspokajające jest to, że są ludzie, którzy już nad tym myślą.

Kolejną różnicą jest liczba testów. Oczywiście w Niemczech nie testuje się wszystkich jak leci, ale badanie na koronawirusa ma podobno każdy, u kogo wystąpią objawy, w tej chwili robi się ok 350 tys. testów tygodniowo. W Polsce testów jest dużo mniej. Już abstrahuję od przyczyn – zapewne są i finansowe, i logistyczne, nie ma co porównywać polskiej i niemieckiej służby zdrowia.

Ale efekt jest taki, że jeśli nie robi się testów lub robi się ich zbyt mało, to "nie ma" zakażeń, nie wiadomo ilu jest chorych, a więc jak naprawdę wygląda sytuacja. Nie mam pewności, czy nawet rząd wie, jaka jest skala zachorowań na COVID–19.

Na dzisiaj w Niemczech stwierdzonych jest ok. 100 tys. zakażeń, a szef Instytutu Roberta Kocha mówi, że ciemna cyfra może być kilkukrotnie wyższa. Czy polski minister zdrowia mówi coś na temat ciemnej liczby zakażeń, tego jak szacuje się realną skalę?

Czy Niemcy były przygotowane do pandemii?

Nikt nie jest na pandemię przygotowany.To chyba raczej nie jest coś, na co można się przygotować. Niemcy są bogatym krajem, mają więc też w miarę dobrze wyposażoną służbę zdrowia. Jak mówię – nie ma co porównywać Niemiec z Polską.

Jeszcze przed tym, jak koronawirus pojawił się w Europie, w Niemczech było 28 tys. miejsc na oddziałach intensywnej opieki medycznej. Instytut Roberta Kocha i ministerstwo zdrowia twierdzą, że od początku epidemii liczba miejsc na OIOM–ach jest systematycznie zwiększana.

Ale oni również obawiają się, czy wystarczy respiratorów i personelu medycznego. Lothar Wieler, szef Instytutu Roberta Kocha, mówił w piątek na konferencji prasowej, że wyż liczby pacjentów w szpitalach dopiero się zbliża.

Lekarze też błagają w internecie o maseczki dla szpitala?

Afery z maseczkami są wszędzie. Właśnie duży transport maseczek, który miał trafić do Berlina, nagle na lotnisku w Bangkoku zmienił kierunek i poleciał do USA. W mojej aptece są maseczki. Ale nie ma ich na przykład w Heidelbergu, który leży w Badenii Witembergii bardziej dotkniętej epidemią. Jest na pewno problem z rękawiczkami, bo one są podobno produkowane głównie w Malezji i wiele fabryk skręciło produkcję.

Za to na pewno nikomu tu nie przychodzi do głowy, by kneblować lekarzy. Wręcz przeciwnie: to eksperci są teraz na pierwszym planie, we wszystkich mediach, to głównie oni wypowiadają się na konferencjach prasowych.

A jak wygląda pomoc władz dla pracowników?

Niemcy przeznaczają naprawdę ogromne pieniądze na ratowanie gospodarki podczas epidemii koronawirusa. Mają rezerwy. W Berlinie, który w dużej mierze jest miastem freelancerów, mnóstwo ludzi żyje z różnych projektów, teraz zostali bez zajęcia, bo odwołano wszelkie warsztaty, imprezy, spektakle. Zamknąć lokale musieli także fryzjerzy, masażyści – jak wszędzie.

Ludzie wykonujący wolne zawody albo samozatrudnieni mogą wypełnić w internecie specjalny formularz. Trwa to kilkanaście minut, na drugi dzień na koncie pojawia się 5 tys. euro bezzwrotnej zapomogi na 3 miesiące. To wystarczy na zapłacenie czynszu i wyżywienie w tym czasie. I nie trzeba być obywatelem Niemiec. Wystarczy tu mieszkać, mieć niemiecki numer podatkowy, prowadzić działalność.

Są właściciele nieruchomości, którzy obniżają czynsz najemcom, bo mogą liczyć na państwowe czy landowe rekompensaty. Małe firmy zatrudniające pracowników mogą poza tym ubiegać się o dodatkowe fundusze – na pensje, czynsz za lokal etc.

Brzmi świetnie.

No cóż, nie jest to idealna sytuacja, bo przecież nadal mówimy o epidemii. Ale widzę po moich berlińskich znajomych, że są w zupełnie innej sytuacji niż moi znajomi w Polsce: psychologicznej i materialnej. Mogą w miarę spokojnie czekać na rozwój wypadków, zamiast rwać sobie włosy z głowy kombinując, jak przetrwać.

Ale przecież nie tylko Polski nie stać na tak szeroko zakrojoną pomoc, nie wiem, czy poza Niemcami i krajami skandynawskimi ludzie mogą spać w miarę spokojnie. Sądzę, że w Hiszpanii czy we Włoszech jest podobny strach przed tym, co będzie jutro.

Tak mi się życie ułożyło, że jestem teraz w Berlinie i cieszę, się, że to wszystko zastało mnie tutaj, nie w Warszawie. Ale jednocześnie bardzo martwię się o moich przyjaciół w Polsce. Jak sobie dadzą radę? Co będzie potem...?

Przeczytaj także:

Traktor, sauna i wódka. Tak Łukaszenka "zwalcza" koronawirus na Białorusi
"Ch*jem, który zwalnia, jestem ja". List szefowej średniej firmy w czasie koronawirusa
To do niej zgłaszają się ci, którzy tracą pracę i pensję. "Koronawirus obnażył patologię"