"Absurdalne i niebezpieczne". Była wychowawczyni ocenia punkt po punkcie pomysły rządu ws. żłobków

Anna Dryjańska
– Większość z tych zasad bezpieczeństwa jest niemożliwa do spełnienia. I nie trzeba mieć dzieci, by o tym wiedzieć. Wystarczy zdrowy rozsądek i własne wspomnienia z dzieciństwa – tak była wychowawczyni w żłobku i przedszkolu ocenia plan rządu dotyczący otwarcia tych placówek podczas epidemii koronawirusa. Agnieszka Czerederecka, znana także z zaangażowania w Ogólnopolski Strajk Kobiet, ostrzega, że to decyzja przedwczesna i niebezpieczna.
Decyzją władzy 6 maja mają ruszyć publiczne żłobki i przedszkola. Obowiązywać mają w nich dodatkowe zasady bezpieczeństwa. Jednak Agnieszka Czerederecka, była wychowawczyni, uważa że to zły pomysł. fot. Łukasz Cynalewski / Agencja Gazeta
Anna Dryjańska: Pomysł rządu PiS, by otworzyć żłobki i przedszkola tuż po majówce jest…

Agnieszka Czerederecka: Niebezpieczny. Gdy dowiedziałam się, co planują politycy, włosy stanęły mi dęba na głowie. Pomyślałam o moich koleżankach, które nadal pracują jako wychowawczynie w żłobkach i przedszkolach. Bardzo mi ich żal. Zaraz będą miały takie piekło, jakie obecnie panuje w domach pomocy społecznej. A razem z nimi ich bliscy.

Dlaczego? Przecież koronawirus nie jest zagrożeniem dla dzieci.

Ale to nie znaczy, że dzieci nie zakażają siebie i innych. To, że są zwykle bezobjawowymi nosicielami, to już inna sprawa. Koronawirus jest za to groźny dla wychowawczyń z obniżoną odpornością, w tym tych nauczycielek, które zbliżają się do wieku emerytalnego.


Praca w żłobku lub przedszkolu jest specyficzna. Jeśli w placówce pojawi się koronawirus, to wkrótce wszyscy będą zakażeni: dzieci, kadra, inni pracownicy… A przecież nawet młode i silne wychowawczynie mają rodziców, a czasem dziadków, którzy są w grupie ryzyka, a one, przez to przedwczesne otwarcie placówek, mogą im przekazać infekcję. Dlatego nie zazdroszczę im tej sytuacji. Staną przed bardzo trudnym wyborem.

Jesteś bardzo krytyczna, a przecież władza wprowadziła specjalne warunki, na jakich mają teraz funkcjonować żłobki i przedszkola, by ograniczyć zagrożenie epidemiczne. Co o nich myślisz?

Myślę, że osoby, które na to wpadły, urwały się z choinki. Większość tych warunków jest niemożliwa do spełnienia. I nie trzeba mieć dzieci, by o tym wiedzieć – wystarczy zdrowy rozsądek i wspomnienia z dzieciństwa.

Przejdźmy te wymogi punkt po punkcie. Klasy mają być mniejsze o połowę.

To prosta droga do wykreowania konfliktu między rodzicami. Ci, których dzieci się nie załapią do żłobka lub przedszkola, będą mieli pretensje. Wyobraźmy sobie, że pierwszeństwo mają dzieci personelu medycznego. Powszechnie wiadomo, że medycy są bardziej narażeni na ryzyko zakażenia się koronawirusem, a to oznacza, że bardziej narażone są także ich dzieci. Inni rodzice mogą nie chcieć, by ich pociechy uczęszczały do żłobka lub przedszkola z dziećmi lekarzy i pielęgniarek.

Przedstawiasz bardzo pesymistyczny scenariusz.

Realistyczny. Popatrz na to, co się dzieje wokół. Jako społeczeństwo już nie klaszczemy medykom, przeciwnie. Hejtujemy ich, a gdy są naszymi sąsiadami, niszczymy im drzwi i samochody. To skandaliczne.

Przejdźmy do kolejnego wymogu. Dzieci myją ręce od razu po przyjściu do żłobka.

To akurat normalna praktyka, która funkcjonowała w mojej placówce na długo przed epidemią koronawirusa. To, że rano przed śniadaniem prowadzimy dzieci do łazienki, by umyły ręce, było standardem. Więc ten wymóg jest realistyczny, ale to wyważanie otwartych drzwi, bo to już funkcjonuje.

Następny: zabawa tylko w małych grupach co dwie godziny.

Co to są "małe grupy”? I co dzieci mają robić, gdy się nie bawią? Przecież maluchy bawią się cały czas, o ile nie jest to czas posiłku lub leżakowania. Nawet treści edukacyjne są im przekazywane w formie zabawy. To co, pomiędzy zabawą 2–, 3–, i 4–latki mają siedzieć w miejscu? Przecież to niewykonalny absurd. Nie wiem jak można było wpaść na coś takiego.

Idźmy dalej: siedzenie przy stołach co najmniej dwa metry od siebie.

Kolejna niedorzeczność. Po pierwsze warunki lokalowe placówek są takie, że nie da się utrzymać takiej odległości między kilkunastoma, a może nawet kilkudziesięcioma dziećmi. Po drugie jest kwestia wyposażenia: w żłobkach i przedszkolach dzieci mają malutkie krzesła i stoliki. No i po trzecie: nawet, gdyby była przestrzeń i odpowiedni sprzęt, małym dzieciom nie da się wytłumaczyć, że mają do siebie nie podchodzić, bo koronawirus. Nawet nie wszyscy dorośli tego przestrzegają, a tu politycy oczekują, że karnie zastosują się małe dzieci?

Maluchy dotykają wszystkiego, a potem wkładają dłonie do ust: sobie lub innym dzieciom. A potem przytulają się do wychowawczyń, bo inne dziecko zabrało im zabawkę albo się z nimi pokłóciło. Tak to wygląda w praktyce. 2 metry dystansu to fikcja.

Kolejny wymóg bezpieczeństwa: zakaz przynoszenia zabawek z domu.

To akurat jest sensowne i już praktykowane, choć wcale nie z powodu koronawirusa. Chodzi o to, by dzieci w żłobku lub przedszkolu nie gubiły prywatnych zabawek, nie zabierały ich sobie i nie niszczyły. Potem z takich sytuacji biorą się konflikty nie tylko między dziećmi, ale i rodzicami. Nikomu to nie jest potrzebne.

Dalej: zabawki w placówce są dezynfekowane dwa razy dziennie.

Pomysł z kosmosu. Zabawki możemy podzielić na dwie grupy: pluszaki oraz gry, kredki, klocki, puzzle…

I teraz tak: jeśli mamy dwa razy dziennie wyprać kilkadziesiąt pluszaków, do czego będą potrzebne dwa, trzy lub nawet cztery prania, bo maskotki są różnej wielkości, to znaczy, że one nawet nie zdążą wyschnąć, by dzieci mogły się nimi pobawić.

Zaś w przypadku reszty zabawek, oznaczałoby to konieczność przetarcia środkiem odkażającym każdego elementu: każdego puzzla, każdej figurki, każdej kredki. A wszystko to dwa razy dziennie.

To ja mam takie pytanie: gdy wychowawczynie razem z woźnymi będą się zajmować sprzątaniem, kto będzie opiekował się dziećmi? Nie potrafię zrozumieć, jak politycy mogą być tak bardzo oderwani od rzeczywistości.

Następny punkt: dezynfekowanie toalet, umywalek i klamek dwa razy dziennie.

To kolejny przykład wyważania otwartych drzwi. Już przed epidemią dezynfekowałyśmy toalety i umywalki dwa razy dziennie. Małe dzieci dopiero uczą się korzystać z kranu i łazienki, więc "wypadki" są na porządku dziennym. Częste czyszczenie tych powierzchni to nic nowego.

Klamki też były odkażane dwa razy dziennie?

Nie, ale akurat to nie byłby żaden problem. Tyle że tak jak mówiłam: małe dzieci wkładają dłonie do buzi, a potem dotykają wszystkiego naokoło. To znaczy, że w żłobkach i przedszkolach należałoby dezynfekować nie tylko klamki, ale również drzwi, ściany, podłogi i meble. A tego po prostu nie da się zrobić. Nie da się też żyć z zamknięciu w nieskończoność.

To prawda, sama już mam tego wszystkiego bardzo dość. Rozumiem też rodziców, którzy są zmęczeni nieustanną opieką nad małymi dziećmi. Naprawdę. Ale wszystko wskazuje na to, że jesteśmy przed szczytem epidemii, a przedwczesne otwarcie placówek może zwielokrotnić liczbę zakażeń i zgonów. A chorować i umierać nie będą raczej dzieci, lecz ich rodzice, dziadkowie, wychowawczynie, ich bliscy.

Inna sprawa to to, że władza ogłosiła swoją decyzję tuż przed majówką, a żłobki i przedszkola mają ruszyć 6 maja. To znaczy, że placówki mają tylko kilkadziesiąt godzin na to, by kupić i sprowadzić maseczki, rękawiczki, płyn do dezynfekcji… Przecież to teraz towary deficytowe, nawet szpitale mają problem z ich pozyskaniem. I teraz co, Owsiak ma załatwić kolejny transport artykułów medycznych, tym razem dla żłobków i przedszkoli? Politycy powinni wiedzieć, że nie da się tego ogarnąć w 2–3 dni.

Myślisz, że tego nie wiedzą?

Moim zdaniem prą do wyborów za wszelką cenę, więc chcą pokazać, że wraca normalność – dlatego na cito otwierają żłobki i przedszkola. Być może kończą się też pieniądze na wypłacanie zasiłków rodzicom. Bardzo współczuję pracownicom i pracownikom tych placówek: będą musieli podjąć decyzję, czy wrócić do pracy, skoro dostali taki nakaz, czy może chronić siebie i rodzinę.

Przeczytaj także: Koronawirus w DPS-ach. Gdzie się pojawił i ile jest zakażeń?