Łona, czyli raper-prawnik o tym, że łamanie prawa przez PiS ma pewne zalety

Michał Jośko
Masz problem z precyzyjnem zdefiniowaniem pojęcia "raper-intelektualista"? Ten dżentelmen ze Szczecina może być w owej kwestii odpowiednikiem wzorca metra z Sèvres. Oto Adam "Łona" Zieliński, czyli ktoś, kto od lat łączy bycie jedną z największych legend rodzimego hip-hopu z karierą prawniczą oraz człowiek, który wypowie dziś naprawdę wiele mądrych słów. Porozmawiajmy o wyborach (bądź też "wyborach") prezydenckich, policji oraz partii PiS, a także o tym, czy Andrzej Duda momentami sprawia wrażenie człowieka naćpanego uwielbieniem ze strony tłumu. No a skoro o tym mowa: poruszmy także wątki promowania narkotyków w hip-hopie i konsumowania alkoholu, gdy człowiek zostaje ojcem. Dowiemy się także, czy Polacy (ze szczególnym uwzględnienie fanów "rapu prawilnego") są antysemitami i rasistami oraz czy każdy MC jest pozerem.
Adam "Łona" Zieliński Fot. Rafał Kudyba/ Paradoxmedia.pl
Parafrazując jeden z twoich najnowszych wersów: czy Jezus martwi się, patrząc na naszą flagę? Bądź co bądź jest królem Polski.

Pewnie, że się martwi. Jak przystało na porządnego monarchę — o stanie swojego królestwa myśli często i gorzko. Zwłaszcza, że konsekwentnie przyrasta w nim niebezpiecznych zjawisk. Mnie, z racji mojego "cywilnego” zawodu, najbardziej przeraża to, co dzieje się z prawem.

Chodzi oczywiście o przekraczanie kolejnych granic, prowadzące do kompletnej destrukcji porządku prawnego. Do Trybunału Konstytucyjnego trafiają ludzie, którzy nigdy nie powinni tam trafić, Krajową Radę Sądownictwa obsadza się w sposób niezgodny z Konstytucją, w efekcie ich nominacje sędziowskie dotknięte są poważną wadą…


Ale wiesz, co jest najgorsze? Wszystkie te działania podejmowane na szczytach władzy wpływają bezpośrednio na to, co dzieje się "na dole", nawet jeśli jeszcze nie dziś, to dosłownie jutro będą odczuwane przez każdego obywatela.

Jak mamy traktować poważnie policjantów biegających za garstką protestujących, jeśli równocześnie prokuratura przymyka oko na dużo większe przewiny partyjnych prominentów?

Szczytem wszystkiego był ten szalony pomysł z wyborami 10 maja, organizowanymi bez podstawy prawnej i z naruszeniem większości zasad uczciwej elekcji. Długo uważałem, że to jedynie blef ze strony Jarosława Kaczyńskiego, że sobie umyślił takiego podwójnego nelsona, choć tak naprawdę tych wyborów nie będzie.

Później okazało się jednak, że Prawo i Sprawiedliwość na serio brnęło do tych "wyborów" – to jest dla mnie wymowny dowód, że o tych ludziach można powiedzieć wszystko poza tym, że są demokratami. Rozumiem, że robienie polityki opiera się na rozmaitych podstępach, ale na miłość boską – nie w sprawie wyborów! Przecież to jest fundament.

Należysz do osób, które w okresie przedwyborczym spędzają przed telewizorem 24 godziny na dobę i sprawdzają co nanosekundę sondaże, czy starasz się zachować zdrowy rozsądek i spokój ducha?

Te serwisy łatwo można przedawkować, niezależnie od tego, którą stację odpalimy. TVP? Co i raz sprawdzam, nic się nie zmienia – czysta propaganda, ostatnio to już w stylu, bez mała, północnokoreańskim. Ale przecież TVN też praktykuje drobne manipulacje. Być może mieszczą się w granicach przyzwoitości, ale jednak są, trudno tego nie zauważać.

Chętnie sięgam po prasę, też przecież niezupełnie wolną od stronniczych tez. Ale jednak w gazetach traktuje się odbiorcę poważniej, bez nachalnego narzucania poglądów łopatą. A już zupełnie idealną sytuacją jest – o ile kto ma czas - sięganie do paru tytułów. Pracochłonne, ale daje jakiś sensowny obraz sytuacji, osadza całość w szerszym kontekście.

To ważne także dlatego, że dziś większość mediów cierpi na syndrom oblężonej twierdzy. To coś, co strona demokratyczna przejęła od mediów prawicowych i co jest największym zwycięstwem Jarosława Kaczyńskiego — wyłączenie krytycznego myślenia, bo przecież cel uświęca środki. Fatalna sprawa.

Efekty? Odpal jakąkolwiek program informacyjny – stacja dowolna – a po chwili zaczniesz nakręcać się, że Polska to kraj będący w stanie wojny domowej, zwłaszcza jeżeli trafisz na rewelacje z Wiejskiej. Podczas gdy to tylko pół prawdy; tzw. normalni ludzie z obu obozów wciąż umieją ze sobą rozmawiać w miarę normalnie.
Adam "Łona" ZielińskiFot. Tomasz Kajszczarek
Niedawno Robert Janowski opowiadał mi o tym, że w władze TVP zakazywały grania w programie "Jaka to melodia" jednego z utworów twojego wielkiego mistrza, Wojciecha Młynarskiego. Piosenkę "Róbmy swoje" uznano za zbyt wywrotową, niebezpieczną. Czy w tak purnonsensowej rzeczywistości Łona może robić swoje?

To już tradycja z tą piosenką. Sam mistrz Młynarski wspominał o reakcjach rozmaitych władz na "Róbmy swoje", napisane przecież w czasach PRL-u, gdy artyści musieli bawić się w kotka i myszkę z cenzurą. Z jednej strony ten utwór uznawano za groźny, z drugiej chętnie odwoływali się do niego kolejni politycy reprezentujący skrajnie odmienne poglądy. Przecież frazy "róbmy swoje" używał i Jaruzelski, i Lech Wałęsa.

Wracając do sytuacji aktualnej: hip-hop jest specyficzny, bo raperzy – nieważne, jak wielką zdobywają popularność – nigdy nie stają się w pełni elementami mainstreamu, więc mogą działać na swoich warunkach. Mamy własne wydawnictwa i własne kanały komunikacji, dzięki czemu nie jesteśmy uzależnieni od "dużych" mediów; czy to komercyjnych, czy publicznych.

Choćby przykład radiowej Trójki; obserwuję jej upadek z dużym żalem, ale jednak z pozycji zwykłego słuchacza, nie twórcy, bo kawałki Łony i Webbera zawsze pojawiały się tam od wielkiego dzwonu.

Wchodziliśmy na jej antenę "z bokensa"; często bywaliśmy wprawdzie gośćmi u Agnieszki Szydłowskiej albo Hirka Wrony. Ale raczej jako ciekawostka, czy wyjątek potwierdzający pewną regułę, bo generalnie egzystujemy w swoim świecie zbudowanym obok głównego nurtu.

Duże wydawnictwa także nigdy nie rozumiały hip-hopu, podobnie duże media – stad cały ten drugi obieg, zbudowany z połączenia małych labeli, mediów społecznościowych i niezależnych portali. Teraz trudno przecenić tę wolność.

Jednak nie wszyscy artyści mają ten komfort, co raperzy...

Tak, pełna zgoda. Mam świadomość, że wielka grupa artystów – czy to muzyków, czy przedstawicieli świata teatru – nie może obejść się bez wsparcia ze strony publicznych pieniędzy. Widać przy tym olbrzymią chęć ingerencji polityków i to jest wyjątkowo niepokojące.

Choćby to wspomniane zdewastowanie Trójki – tam przecież doszło do zniszczeń, których nie da się odbudować ot tak. O stacji zrobiło się głośno parę tygodni temu, po akcji z piosenką Kazika, ale ten upadek trwał od paru lat.

Nie zawsze chodzi o SMS-y wysłane w środku nocy. Media publiczne można zepsuć, tworząc pewną atmosferę, bez wydawania jakichkolwiek konkretnych poleceń. W pewnym momencie redaktor zaczyna się autocenzurować, z tyłu głowy ma to, że zagranie pewnych artystów czy dotknięcie pewnych tematów nie spodoba się ludziom zasiadającym na wysokich stołkach. To się dzieje nie tylko w mediach ogólnopolskich, poza Warszawą też jest wielu dziennikarzy poddawanych obrzmiej politycznej presji.
Adam "Łona" ZielińskiFot. Tomasz Kajszczarek
No dobrze, przerwijmy na moment krytykanctwo. Zadam pytanie z zupełnie innej beczki: gdybyś miał poszukać jakichkolwiek plusów obecnej sytuacji, znalazłbyś takowe? Wiesz, jako podwójny ojciec jesteś przecież beneficjentem programu 500+...

Ja na początku wyśmiewałem tę inicjatywę; mówiłem, że to nonsens, którego nie udźwignie żaden budżet. Ale odszczekałem to cienkim głosem, zanim jeszcze zostałem ojcem. Bo ten program służy – trochę pewnie wbrew intencjom jego inicjatorów – wyrównywaniu szans. PiS ma wprawdzie przekaz fałszywy, ale buduje go na zupełnie prawdziwym społecznym żalu.

Na gniewie ludzi do tej pory wykluczonych, na wielkiej grupie Polaków, których poprzednie władze zgubiły gdzieś po drodze. Na grupie, która się dzięki temu pojawiła jako podmiot w dyskusji i teraz nie można już udawać, że tej części społeczeństwa nie ma. Problem polega na tym, że PiS zrobił to wszystko w stu procentach cynicznie, z zimnym wyrachowaniem.

Jest jeszcze jeden plus rządów Prawa i Sprawiedliwości. W warunkach "normalnych" studenci prawa zapoznają się z konstytucją na zajęciach, po czym... zapominają o niej. Co innego teraz; gdy ustawa zasadnicza jest zagrożona, sięgają po nią nieustannie. Mi się ostatnio dosyć często zdarza wisieć na telefonie i prowadzić pogaduchy ze znajomymi prawnikami, omawiając rozmaite niuanse dotyczące konstytucji właśnie. Kiedyś – nie do pomyślenia.

Mam też wrażenie, że dyskusje o ustroju na stałe zadomowiły się w mediach. Dzięki działalności takich osób jak prof. Matczak czy prof. Bodnar, czy stowarzyszenia Iustitia nawet przeciętny Kowalski – o ile tylko wykazuje się odrobiną zainteresowania – może się zetknąć z przystępnym wyjaśnieniem, o co chodzi w trójpodziale władzy.

Ba, rozumie, że to nie tylko abstrakcyjny wymysł Monteskiusza, lecz coś, co ma bardzo praktyczny wymiar i przekłada się bezpośrednio na nasze życie codzienne. Mam wrażenie, że działania PiS-u – paradoksalnie – przynoszą wzrost zainteresowania prawem.

Jakiś czas temu podobne dysputy odbywały się wyłącznie w zamkniętych akademickich gronach, teraz przysłuchuje się im naprawdę spora część rodaków. Jakbyśmy wszyscy brali udział w spóźnionej lekcji wiedzy o społeczeństwie. Przyznasz; jest to jakieś osiągnięcie.

W wywiadach twierdzisz, że do łask wróciła ksenofobia. Sądzisz, że nad Wisłą mogą powtórzyć się rzeczy podobne do wydarzeń z marca 1968 r., do których nawiązujesz w utworze "Echo", rapując o żydowskim zespole Następcy Tronów?

Polskiemu antysemityzmowi przyglądam się już od małego, bo mój dziadek był przedwojennym SN-owcem i zadeklarowanym antysemitą, więc po domu walało się mnóstwo ulotek oraz pism wydawanych przez Bolesława Tejkowskiego.

Wtedy takie postaci przemawiały do garstki odbiorców, waląc prosto z mostu, atakując Żydów w sposób otwarcie nienawistny. Później antysemici zaczęli stosować coraz więcej eufemizmów i delikatnych niedomówień. Jednak ostatnimi czasy historia zatoczyło koło: wszelkiego rodzaju szowinizmy i ksenofobia (bo nie tylko o antysemityzm chodzi) propagowane są w sposób coraz bardziej otwarty, znów nie owija się w bawełnę.

To kolejny z przykładów na to, jak złe wzorce idą z góry – te wszystkie publicznie wypowiadane nonsensy w stylu "to nie ludzie — to ideologia" czy o groźnych pasożytach i pierwotniakach, które mają być zwożone do naszego kraju przez uchodźców. Trudno się później dziwić, że podobnego języka używa się na ulicy.

Chociaż, skoro o ulicy mowa: wydaje mi się, że chodzący po niej "zwykli" ludzie są zdecydowanie mądrzejsi i bardziej ogarnięci od sporej części tzw. elit. Zwłaszcza jeżeli nie jest to ulica w Warszawie. Znów wracamy do tego, co serwują nam media – bazując na ich rozgorączkowanych przekazach, można dojść do wniosku, że ekstrema są dziś w Polsce jakąś niesamowicie wielką społeczną siłą.

Nie są; nie jesteśmy narodem antysemitów czy rasistów. Co nie zmienia faktu, że radykałowie rosną i są realnym zagrożeniem. I bagatelizowanie tego jest głupotą.

Czy równie dobre zdanie masz o rodzimym świecie hip-hopu? Przecież niemała część "prawilnych" wykonawców oraz fanów takiego rapu nie za bardzo kocha różnorodność i otwarcie deklaruje poglądy prawicowe bądź wręcz rasizm.

Czy hip-hop niesie na swych sztandarach wezwanie do umiłowania różnorodności? Nie jestem przekonany. Ale deklaracje to jedno, a rzeczywistość – drugie. Bo hip-hop po prostu jest różnorodny, to jego fundament. W latach 90., gdy środowisko było w powijakach, przychodziliśmy do niego z różnych światów.

Na tzw. jamach pojawiali się raperzy, didżeje, b-boye i graficiarze będący osobami z naprawdę różnych bajek, z różnych grup społecznych i mających odmienne patrzenie na świat. A jednak znaleźliśmy płaszczyznę porozumienia.

Wracając do przeciętnego hip-hopowca: jest blisko polskiej średniej, czyli na ogół nie jest rasistą i ksenofobem. Można pewnie czasem odnieść wrażenie, że takich nietolerancyjnych postaci jest mnóstwo, ale to złudzenie. Chodzi o to, że garstka osób o poglądach skrajnych zawsze krzyczy najgłośniej, radykałowie wyróżniają się z tłumu, stroszą się, aby wyglądać na większych, niż są w rzeczywistości.
Adam "Łona" Zieliński, w tle niesamowicie wręcz umuzykalniony WebberFot. Hubert Grygielewicz
Stroszenie piór jest także odwiecznym toposem w hip-hopie. Nie kusi cię wizja ponawijania o tym, że jesteś samcem alfa, pochwalenia się wielkimi cojones i naznaczenia terenu stężonym testosteronem?

Gdybym zaczął robić coś takiego, byłaby to żałosna poza. Jeżeli ktoś wyrósł np. na Staszica w Poznaniu, ma prawo nawijać historie z ulicy. Mi się często zdarzało zaglądać na osiedle, ale generalnie wychowałem się w zupełnie innej części miasta, więc w mojej sytuacji zgrywanie koleżki z getta byłoby idiotyzmem.

Zresztą jeżeli spojrzeć na korzenie hip-hopu: znajdą się i kolesie ze składu Onyx, tworzący hardkorowy i brudny rap, i taki A Tribe Called Quest, czyli ekipa, w której muzyce więcej było jazzu niż testosteronu.

Co łączyło tych kolesi? Żaden z nich nie robił niczego na siłę, nie udawał kogoś, kim nie był. Co ciekawe, obie grupy pochodzą z nowojorskiego Queensu, to też obala trochę stereotyp, że rap z "trudnych" dzielnic musi być jednorodny.

Na współczesnej scenie znajdziemy wielu pozerów?

Powiedzmy sobie uczciwie: absolutnie każdy raper trochę pozuje, wypowiadającego te słowa nie wyłączając. Wiesz, kiedy możesz nagrać płytę w stu procentach szczerą? Gdy jesteś debiutantem, który jeszcze nie skumał, że ktoś tego może posłuchać.

Później — mniej lub bardziej świadomie — mierzysz się z tą wiedzą o publice; nawet jeżeli na każdym kroku podkreślasz, że jesteś bezkompromisowy, że masz gdzieś opinie innych. Tak więc niesamowicie ważne jest uświadomienie sobie, że artysta po prostu bardzo rzadko bywa w pełni szczery i naturalny.
Wracając jeszcze do "wątku samczego" – powiedz, tak z ręką na sercu, czy kiedykolwiek marzyłeś o beefie z innym raperem? Wiesz, mógłbyś zniszczyć go swoimi wersami, zdominować...

Pewnie, współzawodnictwo jest wpisane w uprawianie rapu, jednak nie zawsze musi przybierać formę beefu. W samym #hot16challenge: zasadniczo chodziło o pomaganie innym, jednak nie czarujmy się – była to również rywalizacja, pretekst do udowodnienia , że potrafisz nawinąć najlepszy tekst. I nic w tym złego, bo przy okazji powstało sporo naprawdę genialnych zwrotek.

Totalną żenadą byłby dla mnie beef rozkręcony z pobudek koniunkturalnych, nie posunąłbym się do kalkulacji w stylu: "otwarta wojna ze znanym kolegą po fachu zapewni mi dodatkowy rozgłos". Beef to coś, co powinno wyrosnąć na bazie jakiejś autentycznej wrogości, a... takowej, cóż, po prostu się nie doczekałem (śmiech).

A gdybyśmy tak popuścili wodze fantazji: wyobrażasz sobie pojedynek na rymy, w którym Łona dissuje ostro innego rapera, nawijając np.: "azaliż pewien jesteś, adwersarzu srogi, iż chcesz mi rzucać kłody pod nogi"? Wszystko to najlepiej na żywo, w jakimś klubie poetyckim. Wiesz, brązowe swetry, filiżanki herbaty w dłoniach...

… do których z czasem dolewalibyśmy koniak zamiast herbaty, a na scenie toczyłby się konkurs na to, kto najlepiej rozwinie zdanie "Daj, ać ja pobruszę...". Aż w końcu któryś z nas zamknąłby całą dyskusję Tuwimem:

"Próżnoś repliki się spodziewał,
Nie dam ci przytyczka ani klapsa,
Nie powiem nawet »pies cię jebał«,
Bo to mezalians byłby dla psa".

Ale poważnie; potrzeba agresywnego współzawodnictwa tkwi w każdym człowieku, ja po prostu z powodzeniem realizuję ją poza rapem, więc przy mikrofonie już tego nie potrzebuję. Wiem, że może zabrzmi to głupio i trywialnie, ale na serio uważam, że każdy z nas ma jasną i ciemną stronę, i że muzyka powinna bardziej wyrastać z tej pierwszej.

Nawiązując do zawartości twojej filiżanki – przez "Śpiewnik domowy" przelewają się naprawdę niebagatelne ilości alkoholu, włączając w to nawet spirytus. Czyżbyś wciąż był melanżowiczem zaawansowanym, człowiekiem, którego ojcostwo nie zamieniło w spokojnego nudziarza?

Nie wykluczam u siebie ostrego nudziarstwa. Może zresztą miałem to już wcześniej, zanim na świecie pojawiły się dzieci? Na pewno też nie mogę powiedzieć o sobie, że jestem jednostką arcyodpowiedzialną. I pewnie nigdy nie będę, choć – wiadomo – dorosłem, zmieniłem się; przecież to proces i naturalny, i fajny.

To, że na "Śpiewniku..." pojawia się trochę alkoholu, jest wynikiem pewnej nostalgii; tęsknoty za życiem dwudziestoparolatka, który mógł pójść na melanż w piątek i wrócić w poniedziałek, po drodze obudziwszy się w jakimś obcym mieście. Gdy jesteś rodzicem, podobne rzeczy już się nie przytrafiają.
Rozumiem, że szaleństwa imprezowe to coś, co dziś odbywa się wyłącznie w twoich tekstach?

Pytasz, kiedy był ostatni melanż? Niedawno, wystaw sobie. Jestem takim patusem, że gdy moja żona była w ciąży, najmocniej tęskniłem za porządnym poimprezowaniem w jej towarzystwie. Bardzo się lubimy w takich momentach. Teraz, gdy dzieci nieco podrosły – Janek ma lat pięć, Zosia dwa – rodzice od czasu do czasu mogą poszaleć.

Tak więc jakiś miesiąc temu ruszyliśmy na wernisaż, którego główną bohaterką była scenografia do teledysku "Nikifor szczeciński" autorstwa Lumpa. Po części oficjalnej nastąpiła ta mniej oficjalna, nie bez znaczenia było też to, że Webber miał akurat urodziny. Wszystko skończyło się klasycznie: tańce, hulanki i chodzenie po dachach.

Żeby nie było: nikogo nie namawiam ani do nadmiernej konsumpcji alkoholu, ani do niebezpiecznych zachowań, zawsze należy przestrzegać przepisów "melanżowego BHP". Czyli, mówiąc krótko, zdrowego rozsądku.

Kończąc wątek substancji rozmaitych: czy szanowany prawnik mógłby przyznać w wywiadzie, że konsumuje także najbardziej hip-hopową z używek?

Gdyby konsumował, toby przyznał. Ale pytasz mnie o kwalifikację prawną takiej enuncjacji? Na luzie, jak najbardziej mógłbym poopowiadać o paleniu jazzu, a później twierdzić, że cały ten wywiad był jedynie fikcją literacką (śmiech).

Ale zamiast tego odpowiem ci nieco poważniej, przy całej świadomości pewnej hipokryzji, bo przed chwilą mówiliśmy o alkoholu na „Śpiewniku”: mam duży kłopot z ostentacyjnym promowaniem narkotyków, które w rapie robi się nagminne.

Nie, nie chodzi mi o atakowanie ludzi, którzy przyznają, że zdarza im się zapalić blanta albo coś tam przyćpać. Natomiast sypanie kilogramami koksu w refrenach – zwłaszcza przez hip-hopowców mających świadomość, że słucha ich mnóstwo dzieciaków – jest już krokiem za daleko.
Uciekamy więc od takich rzeczy w stronę hasła "podróże". W kawałku "Udostępniam ci playlistę" zaserwowałeś słuchaczowi wyprawę po różnych zakątkach świata. Prywatnie jesteś wytrawnym obieżyświatem czy raczej turystą kochającym wygodne hotele, drinki all inclusive i wycieczki fakultatywne?

Niełatwo mnie wyciągnąć na wyprawę, ale warto, bo gdy już się ruszę z domu, przeobrażam się w świetnego podróżnika. All inclusive na pewno ma swoje zalety, ale zdecydowanie bardziej wolę couchsurfing. To genialna forma zwiedzania świata i poznawania ludzi, którą można uprawiać na każdym etapie życia – gwarantuję, że da się tak podróżować z dwójką małych dzieci.

Miejscem, do którego wracam najchętniej, są Bałkany. Zwłaszcza rejony umiejscowione nieco dalej niż turystyczne obszary Chorwacji. Bośnia i Hercegowina, Kosowo, Serbia – to są miejsca oszałamiające, z genialną energią.

Jak ktoś chce tego choć trochę spróbować, to polecam festiwal trębaczy, odbywający się od niemal sześćdziesięciu lat w serbskiej Gučy. Co roku to pięciotysięczne miasteczko zamienia się w półmilionową stolicę turbofolku. Pewnie, że sporo tam cepelii i trochę grania pod turystów, ale niemało też prawdziwego bałkańskiego odpału. W najlepszym tego słowa znaczeniu.

Czy chłopak ze Szczecina – czyli, jak każde dziecko wie, znad morza – marzył kiedykolwiek o zostaniu marynarzem? Wiesz, scenariusz, w którym nie ślęczysz nad tekstami piosenek albo pismami prawniczymi, tylko zarabiasz na życie, podróżując; twoje życie toczy się z dala od Polski

Widać, za późno sięgnąłem po "Lorda Jima", bo nie bardzo. Choć fakt, niezaprzeczalna nadmorskość Szczecina pcha ku przygodom. Poważnie jednak; nigdy nie myślałem o emigracji, bo moją ojczyzną jest język polski i na obczyźnie nie mógłbym zajmować się tym, co kocham najbardziej. Zwłaszcza, że Szczecin jest wspaniałym miejscem, po co miałbym z niego uciekać?

Złapałeś się kiedykolwiek na myśleniu: "teksty Adama Zielińskiego są tak wybitne, że pewnego dnia trafią do kanonu lektur szkolnych a moi potomkowie będą je analizować i interpretować na lekcjach"?

Naturalnie; za każdym razem, kiedy gram koncert i tuż po nim. Występy publiczne to cholernie silny narkotyk, o czym wiedzą również ludzie władzy. Przyjrzyj się takiemu Andrzejowi Dudzie; zobaczysz człowieka totalnie naćpanego tym, że setki albo tysiące osób skandują jego nazwisko. Człowieka, który sobie z tym zresztą kompletnie nie radzi.

Ja mam świetny sposób na detoks: po zejściu ze sceny natychmiast wracam do bycia prawnikiem. Chodzi o to, aby jak najszybciej ochłonąć, wrócić do normalności. Trochę to schizofreniczne, ale nie znam lepszego sposobu na zachowanie zdrowego rozsądku.

Bo gdy stojąc w mikrofonem w dłoni przed publicznością jesteś pewny siebie – to wszystko w porządku. Ale jeśli po zejściu ze sceny zbyt mocno uwierzysz w swoją wielkość, to masz spory kłopot.