Jubileusz. Polityczna powieść Jacka Dubois [ODCINEK 4]

Jacek Dubois
W naTemat publikujemy polityczną powieść Jacka Dubois – "Jubileusz". Oto czwarty, ostatni odcinek.
Jacek Dubois Fot. Maciek Jazwiecki / Agencja Gazeta
– A co tu się dzieje? – spytał wchodząc pewnym krokiem do środka z założonymi do tyłu rękami. Zebrani milczeli, zaś Wielki Antoni przechadzał się pomiędzy nimi jak lis obserwujący swoje ofiary. W końcu zatrzymał się przed Prezydentem uznając, że on jest najsłabszym ogniwem wśród zebranych i najszybciej wszystko mu wyzna.

Po twarzy Prezydenta widać było, jest zdenerwowany tak, że nie potrafi wymówić słowa. Na twarzy Wielkiego Antoniego pojawił się gniew.

– Nie chcecie mówić to porozmawiamy inaczej. Powołam komisję i wszystkiego się dowiem. Dzwonie do Prezesa niech on osobiście wyznaczy członków.


– Ty mnie komisją nie strasz – podbiegł do Wielkiego Antoniego Minister sprawiedliwości – ja już nie z takimi zerami jak ty dawałem sobie radę.

– Zostaw ty bucu Antoniego – wykrzyknęła Beata stając naprzeciwko Ministra.

– Jaka ty nagle zrobiłaś się odważna Beata – roześmiał się Prezydent sytuując się w sporze po stronie ministra uznawszy, że lepiej być w każdym sporze po stronie silniejszego – szkoda, że tyle energii nie miałaś, żeby bronić budżetu przed nagrodami.

– A ty miałeś odwagę odmówić jak ci coraz to nowe badziewie przynosili do podpisania – odparowała Beata.

– Lepiej idź sobie pojeździć na skuterku wodnym – dorzucił Wielki Antoni.

Zebrani zaczęli się przepychać przewracając krzesła w sali konferencyjnej. Wreszcie Ojcu Opiekunowi udało się zaprowadzić spokój.

– Dzieci moje spierajcie się nie siłą, ale rozumem – zaproponował. –Usiądźmy i spróbujmy się dogadać. Zebrani uznali, że ojciec ma rację, usiedli więc za stołem. Wielki Antoni jako najstarszy zdecydował się zabrać głos.

– Żadna wojna nie prowadzi nikogo do zwycięstwa, zamiast walczyć lepiej rozmawiać i podejmować mądre decyzje.

– Co proponujesz – przerwał mu Minister.

– Zamiast czekać na rezygnację Prezesa, a potem jak odejdzie na emeryturę rozpoczynać wojnę, spróbujmy się dogadać jak Polak z Polakiem. Możemy sami wybrać tego, który obejmie ster po nim, kogoś kogo wszyscy zaakceptujemy. Kogoś z siwymi włosami, doświadczeniem, z dawnymi zasługami i autorytetem, kto potrafi pokierować naszą ojczyzną.

– Przestań się reklamować Antoni – przerwał mu Minister – po co komu siwe włosy. Tu nie trzeba kogoś z dawnym i zasługami tylko, człowieka czynu, kogoś, kto osiągnął coś tu i teraz.

– Widzę, że mówisz o mnie – przerwał Ministrowi Premier – doceniam to.

Chyba zwariowałeś – odszczeknął się Minister.

Dość tych sporów kochani – zaoponował Ojciec Opiekun – zamiast się kłócić, współpracujmy. Zróbmy głosowanie, może się wtedy okazać, że ktoś z nas, na przykład jakiś mądry duchowny ma poparcie większości i wtedy to on będzie naturalnym kandydatem na wodza.

– Jestem pewna, że wszyscy poprzemy kobietę, głosujmy – Beata przychyliła się do pomysłu.

– Kto ma kapelusz? – spytał Prezydent przygotowując karteczki do głosowania.

– Ja – zgłosił się Premier, przyniosę – pobiegł do szatni i wrócił z wytwornym męskim kapeluszem.

– Głosowanie jest tajne – przypomniał zebranym Prezydent – nie podpisujemy karteczek, wpisujemy tylko nazwisko kandydata.

Wszyscy usiedli i zasłaniając karteczki wypisali na nich nazwiska, po czym wrzucili głosy do kapelusza.

– Ja będę komisją wyborczą – zaproponował Premier.

– O nie – zaprotestowała Beata – na Pinokia się nie zgadzam. Niech będzie Prezydent on jak kłamie to marszczy czoło i udaje zatroskanego, więc od razu poznamy, że próbuje sfałszować wybory.

Wszyscy zgodzili się na tę kandydaturę. Prezydent zasiadł na szczycie stołu konferencyjnego i zaczął wyciągać głosy z kapeluszu prostował kartki i odczytywał kolejne nazwiska

– Betonowa Beata.

– A mówiłam, że kobiety górą ucieszyła się Beata.

– Wielki Antoni.

– A nie kochana doświadczenie przede wszystkim.

– Ojciec Opiekun.

– Wiara najlepszym drogowskazem – podsumował Ojciec Opiekun.

– Prezydent.

– Szacunek dla krasomówstwa – ucieszył się Prezydent.

– Minister.

– Potrzeba człowieka czynu – ocenił Minister.

– Premier

– Kompetencja zawsze na pierwszym miejscu – rzucił Premier.

Głosy w kapeluszu się skończyły i każdy z zebranych otrzymał po jednym głosie zatem wybory pozostawały nierozstrzygnięte.

– Coś mi te wybory śmierdzą skomentował Minister.

– Nic nie śmierdzi – zaprotestował Prezydent – po prostu każdy głosował na siebie poznałem po charakterze pisma.

– Powtórzmy głosowanie – zaproponował wielki Antoni – umówmy się, że nie głosujemy na siebie, tylko na tego kogo darzymy największym szacunkiem.

Ponownie Prezydent zebrał głosy do kapelusza i je odczytał. Jak przy pierwszym głosowaniu, każdy z zebranych otrzymał jeden głos.

– To nie ma sensu – westchnął Wielki Antoni – nie wybierzemy najlepszego, skoro oszukujecie mieliśmy głosować na tego, kogo najbardziej szanujemy.

– Ja siebie szanuję najbardziej – poinformował zebranych Prezydent.

– Ja siebie też, i ja, i ja powtórzyli tę samą formułkę pozostali. Skoro każdy z nas uważa, że jest najlepszy, to nigdy tą drogą nie wybierzemy zwycięzcy – ocenił Premier.

– To co solówka, tak to załatwimy – zapragnął powrócić do dawnego pomysłu Minister.

– Bądź poważny. Jeśli żadne z nas nie akceptuje przywództwa innego to zawsze pomiędzy nami będzie trwała wojna – oceniła Beata.

– Chcesz pokoju szykuj się do wojny – Prezydent przypomniał sobie stare przysłowie.

– Jeśli nie możemy wybrać przywódcy to podzielmy się władzą – zaproponowała Beata.

– Taki triumwirat – ucieszył się Prezydent – fajnie by było, ciągle byśmy gadali ze sobą i się naradzali.

– Zaraz go zastrzelę – oznajmił Minister Sprawiedliwości.

– Triumwirat to trzech, a nas jest sześcioro – przypomniał Antoni.

– To nazwiemy to sześciowirat, albo jeszcze lepiej sześciopak – podsunął Prezydent.

– Może to jest rozwiązanie – zastanawiał się na głos Premier – czy to i tak nie lepiej być w sześcioro na górze, niż w sześcioro pod nim. Jak kukiełki, którymi on manewruje w zależności od humoru.

– Tak lepiej być na górze – odezwały się głosy aprobaty.

– Tylko, że na razie na górze jest on – przypomniał zebranym Minister Sprawiedliwości – nie możemy dzielić skóry na niedźwiedziu, który wcale mocno nie śpi.

– Ale możemy go nakłonić do odejścia i przekazania nam władzy – spekulował Ojciec Opiekun.

– Masz pomysł jak to zrobić – dopytywała się Beata.

– Tak, jeśli zrobimy mu prezent tak gigantyczny, że zapewni mu miejsce w historii, a pamięć o nim będzie niczym pomnik trwała przez wieki. Wówczas może nie będzie mu się już chciało rządzić.

Na dźwięk słowa pomnik Premier najwyraźniej się skrzywił i westchnął.

– Jaki prezent mu zrobimy? – zainteresował się Prezydent.

– No to właśnie musimy wymyślić.

Zasiedli za stołem i zaczęli się zastanawiać, jaki prezent przekazać Prezesowi na urodziny. Nie mieli na to zbyt dużo czasu, bo wypadały one za dwa dni.

– Zgłaszajmy pomysły. Po kolei, według wskazówek zegara – Premier przejął przewodnictwo – zaczyna Prezydent.

– Pan Prezes jak się na kogoś zdenerwuje to lubi na tego kogoś tak patrzeć, jakby chciał, żeby ten na kogo patrzy padł trupem na miejscu. Dlatego pomyślałem sobie, że na urodziny moglibyśmy mu sprezentować Bazyliszka. Cofnąć się w czasie, złapać dla niego Bazyliszka. Wtedy on by udawał, że patrzy, a tak naprawdę patrzyłby Bazyliszek i ten ktoś padałby trupem. Tylko musimy cofnąć się w czasie, tak żeby dopaść bazyliszka zanim on się zabił własnym wzrokiem. Co wy na to?

– A co będzie jak spojrzy na ciebie? – spytał Wielki Antoni.

– On nigdy na mnie nie patrzy – odparł ze smutkiem Prezydent.

– Ja mam lepszy pomysł – przejęła inicjatywę Beata – Zastanawiałam się, kto jest dla mnie wzorem patrioty. To Wanda, która nie chciała Niemca. Więc możemy zrobić tak, że zapakujemy Prezesa do wehikułu, cofamy się w czasie, podmieniamy go na Wandę i jak przychodzi Niemiec, Prezes go nie chce, więc zostaje bohaterem.

– Tylko, że wtedy Prezes będzie musiał rzucić się do wody i szlak nam trafi Prezesa – ukazał całą marność pomysłu Minister.

Premier coraz bardziej wiercił się nerwowo na krześle nie mogąc słuchać tych niedorzeczności. Jeżeli oni będą wymyślać tyle bredni to urodziny Prezesa przeminą, a oni będą gadać dalej. Musiał to przyśpieszyć i zabrał głos poza kolejka.

– Ja mam to już przemyślane posłuchajcie. Urodziny Prezesa to największe wydarzenie nie tylko dla nas, ale także dla całego świata, dlatego musimy to uczcić czymś spektakularnym, co będzie miało znaczenie globalne.

– Łatwo tak gadać tylko trudniej coś takiego wymyśleć – przerwał mu Minister

– Jak się myśli, a nie tylko wsadza ludzi do ciupy, to nie tak trudno wymyślić. – odciął się Premier – Zastanówcie się co jest widoczne z każdego miejsca na ziemi, niezależnie od tego, gdzie jesteśmy.

Przy stole długi czas panowała cisza.

– Może kosmos – nieśmiałym głosem spytał Minister.

– Ty jednak nie jesteś taki głupi na jakiego wyglądasz – pochwalił Ministra Premier – a co jest w kosmosie.

– No, gwiazdy.

– I co jeszcze?

– Słońce.

– A jeszcze?

– Jeszcze księżyc.

– Bingo – pochwalił go Premier– i to jest klucz do naszego sukcesu. Zorganizujemy to tak, że Prezes będzie pierwszy na księżycu, wyobrażacie sobie nasz rodak pierwszym człowiekiem na księżycu. Ale to nie wszystko, pozostawiamy tam jego podobiznę tak wielką, że jak tylko ktoś spojrzy na księżyc to będzie widział Prezesa. W ten sposób Prezes na zawsze pozostanie w oczach miliardów ludzi.

– Ha, ha, ha – wybuchnęła śmiechem, trzymając się pod boki, Beata.

– A ty z czego się śmiejesz? – spytał Premier.

– Bo Twój pomysł jest głupi i nierealny.

– Dlaczego?

– Bo żeby Prezesa było widać z ziemi na księżycu, to musiałby być wielki, a taki nie zmieści się do rakiety, więc go tam nie wystrzelimy, dlatego pomysł jest nierealny ha ha ha – chichotała nadal Beata.

– Przecież Prezesa można zrobić z gumy wsadzić go do rakiety i na miejscu nadmuchać – stanął w obronie Premiera Prezydent.

Pomysł spodobał się wszystkim, a Minister starał się przejąć inicjatywę, żeby cały splendor nie spadł na Premiera.

– Czyli bierzemy Prezesa i przenosimy się do 1969 r na półwysep Wsadzamy Prezesa do rakiety Apollo zamiast Armstronga i wysyłamy w kosmos. Prezes na księżycu nadmuchuje swoją podobiznę i zostawia. Wraca do rakiety my go odbieramy po wodowaniu i wracamy. Dobre nie? Minister przedstawiał już cały plan jak własny. Wszyscy gotowi byli bić brawo, poza Premierem, który z niesmakiem przyglądał się Ministrowi.

– Pan Minister uważa, że wypada, żeby pan Prezes sam się nadmuchał na księżycu?
Po minie Ministra było widać, że nie pomyślał o tym aspekcie i że zgadza się, że z zastrzeżeniami Premiera. Próbował za wszelką cenę zatrzeć złe wrażenie, dlatego szybko zgłosił się na ochotnika.

– Polecę z panem Prezesem. Pan Prezes będzie sobie spacerował po Księżycu, a ja go szybciutko nadmucham i wracamy.

– A gdzie będzie w tym wszystkim niespodzianka? – zainteresował się Premier.

– Jak niespodzianka?

– Przecież my przygotowujemy dla Prezesa niespodziankę, o której ma się dowiedzieć w dniu swoich urodzin. Jeśli o tym, że był na Księżycu będzie wiedział od 1969 r to jaka będzie miał z tego niespodziankę w roku 2020 ?

Minister się zastanowił i uznał, że Premier ma racje, więc postanowił zrzucić odpowiedzialność za zaistniały stan rzeczy na niego.

– Przecież ty to wymyśliłeś – przypomniał – Chciałeś zawieźć Prezesa na księżyc a teraz mówisz, że to zły pomysł.

– Ja? – zdziwił się Premier – Prezesa na księżyc? Nigdy bym nie naraził życia Prezesa, mój plan miał polegać na tym, żeby wszyscy myśleli, że Prezes jest na Księżycu, a jego wcale by tam nie było. Jak mi nie będziecie przerywać to wszystko wam wytłumaczę. Po pierwsze Prezesa nie wyślemy żadnym Apollo, przecież nie wypada by nasz polski narodowy Prezes udawał się na księżyc dzięki amerykańskim technologiom. Prawda?

– Prawda, nie wypada – wszyscy go poparli.

– Prezes musi stanąć na księżycu dzięki temu co nasze, narodowe, polskie.

– Ale my nie mamy rakiety – przypomniał Prezydent.

– Miałeś być cicho – przypomniała mu Beata.

– Prezydent na księżycu dzięki amerykanom! To godziłoby w naszą dumę narodową – kontynuował Premier – ponadto, dlaczego nasz Prezes miałby być na księżycu dopiero od końca dwudziestego wieku nasz Prezes zasługuje, żeby być tam przez wieki. Wyobraźcie sobie minę tego Armstronga, ląduje na księżycu a tam jest już Prezes.

– Mrzonki – wtrącił Wielki Antoni – znam się wszak na lotnictwie. Wcześniej nie ma, jak dostarczyć na księżyc Prezesa nawet jakby go tam w rzeczywistości miało nie być.

– No to cię Antoni mocno zaskoczę. Zapomniałeś o Janie Twardowskim przecież on tam był. Plan jest taki – Premier manifestując, że jest Premierem przejął inicjatywę. – Wsiadamy do wehikułu jedziemy pod karczmę Rzym i odnajdujemy Twardowskiego zanim dorwie go Diabeł. Dogadujemy się z nim, bo on na pewno jest patriotą i zrobi to dla ojczyzny. Dajemy mu projektor ze zdjęciem Prezesa, on wyświetla zdjęcie na powierzchni Księżyca i w ten sposób cała ludzkość będzie przez wieki patrzyć na Prezesa – zakończył z rozmarzeniem Premier i rozejrzał się po twarzach zebranych.

Plan był genialny i wszyscy go zaakceptowali. Uwagę miała tylko Betonowa Beata, zastanawiała się, czy Prezes powinien być na Księżycu sam. Przecież w kupie siła i lepiej, żeby był tam z nimi, swoimi pretorianami. Prezes i jego wierni wyznawcy. Taki obrazek wyglądałby pięknie z Ziemi. Zaproponowana korekta została przyjęta i przystąpiono do realizacji planu.

Najważniejsze było zdobycie stosownego zdjęcia Prezesa z jego wierną drużyną. Z tym nie było problemu, bowiem Ojciec Opiekun dysponował szeregiem tytułów prasowych i pod pozorem przygotowywanego reportażu namówiono Prezesa na sesję zdjęciową. Wszyscy byli w odświętnych strojach największym problemem była Beatą, która przybyła z przypiętą do garsonki diamentową broszkę wielkości talerza. Naukowcy szybko obliczyli, że odbite od niej promienie mogłyby spowodować kosmiczną katastrofę. Beata zalała się łzami, gdy kazano jej wymienić broszkę na mniejszą z czarnymi kamieniami. Prezesa zastali w dobrym humorze, oglądającego rodeo na specjalnie dla tego stworzonym kanale. Prezes wyglądał jak obsypany śniegiem, spod którego wystawały rudawe pasma. Ustalono, że to łupież w połączeniu z kłakami kota i Beata wyjęła z szafy odkurzacz żeby nieco odkurzyć Prezesa.

Po kwadransie wyglądał jak nowy. Na życzenie Prezesa do grupki na zdjęciu dołączył kot. Zatem zrobili zdjęcie z kotem i zostawiwszy Prezesa przed telewizorem wrócili do siedziby Premiera. Ustalono, że w podróż wehikułem wyruszą wczesnym rankiem w dniu urodzin Prezesa, by wieczorem, gdy pojawi się księżyc Prezes ukazał się już na niebie.
Na godzinę przed wyznaczonym terminem podróży Premier spotkał się z Edwardem, który miał kierować wehikułem.

– Panie Edwardzie jest taka sprawa – rozpoczął porozumiewawczym głosem Premier – proszę pamiętać, pana misja ma wielkie znaczenie dla dobra Prezesa, Polski, Polek i Polaków. Otóż przed samym odjazdem wypadnie mi jakaś ważna sprawa i nie będę mógł z wami pojechać. Pan z pozostałymi pojedzie. Po w drodze powrotnej przestawi pan adres w GPS-ie, żeby wysadzić tę ekipę sto albo dwieście lat wcześniej, najlepiej w środku jakiejś zarazy, poszuka pan czegoś stosownego w książkach historycznych. Jak tylko oni wysiądą z samochodu pan daje gaz denko i wraca tutaj. Oczywiście pana lojalność zostanie wynagrodzona – zadeklarował Premier i wskazał na srebrne walizki przywiezione tu przez ojca opiekuna, które nadal stały pod ścianą – dwie będą dla pana.

Na kwadrans przed ustaloną godziną podróży cała ekipa zgromadziła się przed wehikułem. Ustalono, że lecą wszyscy, bo każdy chciał osobiście dopilnować przekazywania instrukcji Panu Twardowskiemu. Wprowadzono lokalizację karczmy Rzym do GPS-a. Gdy ekipa zajmowała miejsca na dziedzińcu pojawił się sekretarz Premiera.

– Panie Premierze niezapowiedzianą wizytą wpadł z do pana, prezydent Donald Trump bardzo chciałby się z panem spotkać.

Premier westchnął tylko, żeby pokazać zebranym jak bardzo mu różni ludzie zawracają głowę.

– Powiedz mu, że teraz nie mam czasu, zajmuję się prezentem urodzinowym dla Prezesa – odparł Premier.

– Panie Premierze nie wypada. Prezes byłby niezadowolony.

– Chyba masz racje, nie wypada – westchnął powtórnie Premier – służba nie drużba – bezradne rozłożył ręce – jedzcie sami, ja musze się z nim spotkać.

– Zaraz, zaraz nigdzie nie pójdziesz – zaprotestował Minister – Trump nie zając nie ucieknie, poczeka, jak ma do ciebie interes, a ty kolego jedziesz z nami. Wszyscy się umówiliśmy i wszyscy pojedziemy – złapał Premiera za rękę i wciągnął do samochodu.

Premier zorientował się, że jego gra została przejrzana i dalsze udawanie nie ma sensu. Trącił jedynie Edwarda w ramię na znak, że następuje zmiana planów i ma zatrzymać w GPS-ie pierwotne dane. Edward uruchomił silnik rozpędził pojazd, który się zdematerializował przeniósł w czasy Zygmunta Augusta, po czym zatrzymał pod karczmą Rzym.

Premier nalegał by Minister wysiadł pierwszy, jednak ten jakby odgadując jego plany skomentował – rozum przed młodością – przepuszczając Premiera. W końcu wszyscy kontrolując się wzajemnie, by nikt nie został w wehikule i nie odjechał, wysiedli. Podeszli pod karczmę, gdzie spotkali Jana Twardowskiego. Stare Polskie przysłowie mówi, że Polak z Polakiem się zawsze dogada. Dogadali się zatem szybko z Twardowskim, który dał szlacheckie słowo honoru, że jak tylko będzie na księżycu natychmiast zainstaluje na nim rzutnik. Tak jak przy wysiadaniu z wehikułu wszyscy się ociągali tak ze wsiadaniem nie było żadnych kłopotów. W okamgnieniu podróżni usadowili się w wehikule i wrócili do Warszawy.
Od rana w kraju trwały uroczystości, tłumy bawiły się na ulicach, odpalano sztuczne ognie.

Podróżnicy pobiegli pod rezydencję Prezesa i czekali, aż się obudzi by spędzić z nim cały dzień. Prezes otworzył oczy w porze obiadu, wszyscy się ożywili, że to już, jednak on na powrót zasnął. W końcu się wstał. Wtedy ruszyła się kolejka, która od rana gromadziła się pod jego rezydencją i wijąc się po całym mieście sięgała już najdalszych rogatek. Goście wchodzili i składali dary, a służba je wynosiła by zrobić miejsce na nowe. Wieczorem, gdy na niebie zaczął pokazywać się księżyc, Premierowi pod pozorem ważnych spraw państwowych na chwile udało się wstrzymać wizyty. Pod byle pozorem zwabili Prezesa do okna i przypatrywali się jak zareaguje. Prezes spojrzał przez okno akurat, gdy księżyc zaczął pojawiać się na niebie. Jan Twardowski dotrzymał słowa i na księżycu pojawiła się wielka oświetlona postać Prezesa z kotem pod pachą i jego wiernymi pretorianami. Prezes uśmiechnął się, najwyraźniej widok sprawił mu przyjemność. Księżyc już cały zawisł na niebie i pod postacią Prezesa dało się odczytać napis ”Co po czyjej wielkości, kiedy nie ma w głowie mądrości”. Księżyc wspiął się do góry i wisiał teraz na samym szczycie nieba. Ubawiony fotograf obserwujący ten widok ze swojego okna parsknął śmiechu. Prezes oderwał wzrok od księżyca i spojrzał na grupę swoich współpracowników jak na stado rozbrykanych dzieciaków. Złapał za ucho stojącego najbliżej Ministra.

– Który to z was zrobił? – spytał.

Przez chwilę wszyscy milczeli, po czym w pokoju zrobił się straszny harmider. Jedni pokazywali na drugich, wytykali się palcami i krzyczeli: to on, to on. . Prezes przyglądał się im przez dłuższa chwilę. Lubił te momenty, gdy skakali sobie do gardeł. A gdy któreś z nich próbowało choć o centymetr przeskoczyć innych, pozostali ściągali go natychmiast na ziemię. Prawdziwą jego siłą była ich nieustająca wojna. Kiedy od swoich agentów dowiedział się o istnieniu maszyny do przemieszczania się w czasie, miał przez chwilę pokusę żeby wszystkich do niej wsadzić, wysłać gdzieś w nieznaną przeszłość i tam zostawić. Wiedział jednak, że nie może sobie na to pozwolić. Tak jak oni nic nie znaczyli bez niego, tak on nic nie znaczył bez nich. Tylko dlaczego musiałem wybrać sobie takie durnoty – myślał wpatrując się w widniejący na księżycu napis.

– Musimy jechać to zdjąć – zdecydował.

– To pan Prezes wie? – spytali zdziwieni.

– Tak wiem, do wozu!!! – zdecydował – a ty zajmij się piarowskim aspektem tego burdelu rzucił na odchodne do swojego specjalisty od wizerunku. Przez całą drogę Prezes opowiadał co myśli o swoich współpracownikach. We wnętrzu wehikułu kontynuował przemowę używając słów swojego politycznego mentora.

– Wam kury szczać prowadzić, a nie politykę robić – krzyczał.

– Do Karczmy Rzym i z powrotem – polecił Premier Edwardowi wsiadając do wehikułu. Edward we wstecznym lusterku oglądał krzyczącego Prezesa i jego oskarżających się wzajemnie współpracowników. Od tego krzyku głowa bolała go coraz bardziej. Zastanawiał się jak to się mogło stać, że ta rozwrzeszczana banda sięgnęła po władzę. Gdzieś został popełniony błąd, tylko w którym momencie. Edward zastanawiał się nad tym i nagle go olśniło. Szybko wprowadził nowe dane do GPS, rozpędził i wehikuł.

A potem się zdematerializowali.

Przeczytaj pozostałe odcinki:

odcinek 1
odcinek 2
odcinek 3