Obejrzałem film Latkowskiego o Amber Gold. Widzowie mogą czuć się oszukani

Łukasz Grzegorczyk
To miała być kolejna bomba odpalona przez TVP. Zapowiadano, że nowy film Sylwestra Latkowskiego odsłoni nowe wątki w aferze Amber Gold. Wyszło tak, że widzowie dostali odgrzewanego kotleta.
Film Latkowskiego o Amber Gold nie ujawnił nowych wątków w aferze. Fot. Twitter / @tvp_info


"Kulisy jednej z największych afer finansowych w Polsce. Kto stał za stworzeniem piramidy finansowej, w której tysiące ludzi straciło swoje majątki? Czy w Trójmieście mamy do czynienia z układem, który chronił Amber Gold?" – czytamy w opisie filmu "Taśmy Amber Gold – Układ Trójmiejski nie umiera nigdy". To najnowsza produkcja Sylwestra Latkowskiego.


Czego się po niej spodziewaliśmy? Jeśli wierzyć zapowiedziom TVP, już dzień po emisji wątki z filmu miały szansę stać się w kraju tematem numer jeden. Skończyło się tak, że nadmuchany balon po prostu pękł, a sam film jest jedynie podsumowaniem tego, co de facto wszyscy już wiedzieli. Dyskusja wokół "Taśm Amber Gold" trwa, ale wyłącznie na antenach TVP.

Zacznijmy od tego, że Latkowski już przed laty zajmował się aferą Amber Gold, dlatego przed premierą jego dokumentu można było mieć nadzieję, że naprawdę rzuci nowe światło na sprawę. Tymczasem od pierwszych minut widzowie mają okazję zapoznać się głównie z kawałkami zeznań ze słynnej komisji śledczej. A te materiały przecież są jawne.
Niestety, w dokumencie Latkowskiego trudno się połapać. Jeśli włączyła go osoba niezorientowana w sprawie, mogła się dowiedzieć jedynie, że wielu ludzi zostało pozbawionych dorobku życia.

Autor skacze z wątku na wątek, a jego usypiająca narracja nie pomaga w odbiorze. Dziennikarz mocno odkurzył własne archiwum, bo pokazał m.in. rozmowy ze swoimi informatorami z 2012 r. To właśnie wtedy ukazywały się jego artykuły ws. Amber Gold.

TVP promowała film jako ujawnienie "efektów 8 lat dziennikarskiego śledztwa". Tyle że w zasadzie nie pokazano niczego nowego, a już na pewno nie na tyle mocnego, by robić z tego ramówkowy hit.

Jedynym zaskoczeniem – jeśli można o takim w ogóle mówić – było ujawnienie nieznanej wcześniej relacji Michała Tuska dotyczącej rozmowy z jego ojcem, byłym premierem Donaldem Tuskiem. To akurat chyba jedyny wątek, który zdążył już wywołać poruszenie w sieci.

Jak zauważył Jacek Harłukowicz z "Gazety Wyborczej", mogła zostać przekroczona granica. "Michał Tusk nie jest bowiem podejrzanym w tej sprawie. Po takim czymś zdziwię się, jeśli ktoś zgodzi się na spotkanie z Sylwestrem Latkowskim" – napisał dziennikarz. Nawet jeśli Latkowski nie miał do pokazania nic nowego, to mógł wybrnąć inaczej. Wystarczyło w logiczny sposób pokazać przebieg afery. Przecież zajmuje się tematem od lat, więc nikt nie zarzuciłby mu, że bierze się za sprawę, o której nie ma pojęcia. Wolał jednak pompować atmosferę wokół premiery razem z TVP.

Trudno nie odnieść wrażenia, że dokument Latkowskiego miał być jedynie kolejną szpilą wbitą w poprzednią ekipę rządzącą. Nawet jeśli ktoś nie zauważy tego w samym filmie, to już debata urządzona po premierze rozwiała wątpliwości. Była odpowiednia oprawa graficzna i… odpowiedni goście. Czyli m.in. Małgorzata Wassermann, Tomasz Sakiewicz i Jacek Karnowski.

Pojawił się też sam Latkowski, który w swoim stylu przypomniał, że dotykał najważniejszych spraw kryminalnych w kraju. – Po raz pierwszy mam poczucie zagrożenia, fizyczne poczucie zagrożenia. Jeśli dostaję taki sygnał: tym razem nie skończy się dyskredytowaniu twojej osoby, tylko licz na to, że stanie ci się coś więcej. To jest normalne, że jesteśmy Rosją? – dopytywał.

Po obejrzeniu dokumentu Latkowskiego mam jedno wrażenie: gdzieś to wszystko już widzieliśmy. Filmu nie nazwę nawet podsumowaniem afery, bo jeśli ktoś chce krok po kroku dowiedzieć, o co chodziło, powinien raczej sięgnąć do publikowanych wcześniej tekstów. Widzowie dostali odgrzewanego kotleta, któremu TVP do spółki z samym autorem nadała rangę przełomowej produkcji.

Czytaj także: Szyc pozwał Latkowskiego ws. Zatoki Sztuki. Domaga się nie tylko przeprosin