Stukilowe byczki i patocelebryci sprzedają sobie "liście". Czy takie gale to jeszcze sport?

Karol Górski
Pierwsze skojarzenie z policzkowaniem? Prędzej gorąca awantura niż zawody sportowe. A jednak – od ponad roku w Polsce organizowane są gale slapfightingu, jak nieoficjalnie określa się pojedynki na "liście". Ich organizatorzy przekonują, że interesuje ich czysto sportowa rywalizacja. Neurolog, z którym rozmawialiśmy, ma jednak wątpliwości, czy można nazwać to sportem.
Pierwsze starcie kobiet na gali Punchdown. Fot. Screen / YouTube / KOLOSEUM
Dwaj zawodnicy ustawiają się po przeciwnych stronach krótkiego prostokątnego blatu. Nacierają ręce białym talkiem i zajmują pozycje. Jeden z nich wyciąga rękę do przodu, dwa-trzy razy przymierza ją do twarzy przeciwnika. W końcu bierze solidny zamach i... z całej siły go policzkuje. Potem to samo robi rywal. I tak po kilka razy.

Zasady są proste: przegrywa ten, kto pada znokautowany albo sam poddaje się po którymś z ciosów.

To nie opis jakiegoś spontanicznego turnieju zorganizowanego w sobotni wieczór w barze, tylko sportu (albo "sportu" – zdania są podzielone), który zyskuje coraz większą popularność, przede wszystkim w naszym regionie. W Polsce swoich sił w wywodzącej się z – a jakże – Rosji dyscyplinie próbują już nie tylko nieliczni zapaleńcy, ale także znane choćby z gal Fame MMA gwiazdy internetu. W poprzedni weekend odbyła się trzecia edycja gali Punchdown, obecnie prawdopodobnie największego wydarzenia slapfightingowego na świecie.

Polak lepszy od mistrza świata


– Na pomysł zorganizowania zawodów w policzkowaniu wpadłem oglądając na YouTube filmy z Rosji – mówi naTemat.pl Patryk Dzięcioł, organizator Punchdown. W organizację gali zaangażował dwóch kolegów: Jakuba Henkego i Przemysława Lumę. Pod koniec grudnia 2019 odbyły się pierwsze zawody.


– Ich uczestnicy zgłaszali się do nas sami, przez formularz dostępny na stronie internetowej. Staraliśmy się dobierać zawodników tak, żeby wywodzili się z różnych środowisk, nie tyle ze sportów walki. Chcieliśmy stworzyć coś czego nie ma, coś innego – wyjaśnia Dzięcioł.

Ostatnia edycja gali – Punchdown 3 – została zorganizowana w poprzedni weekend. Tytuł mistrzowski obronił Dawid "Zaleś" Zalewski. W finale pokonał Rosjanina Witalija Kamotskiego, uważanego za – jakkolwiek to brzmi – nieoficjalnego mistrza świata w policzkowaniu.

Jak widać, walkę o zwycięstwo rozstrzygnęli między sobą zawodnicy, których możemy nazwać niemal profesjonalistami. Ale organizatorzy zdają sobie sprawę, że na pojedynkach anoniomowych dla większości widzów osiłków ciężko byłoby zbudować wokół gali duże zainteresowanie. Co nie znaczy, że inne walki widzów nie przyciągają. Finałowe starcie gali Punchdown 2 na Youtube zbliża się do 2,5 miliona wyświetleń.

Slapfighting jak MMA?


By wykręcać jeszcze większe liczby, do udziału w Punchdown 3 zaproszono też internetowych patocelebrytów. Na gali zmierzyli się Piotr "Bonus BGC" Witczak oraz Krzysztof "Bodychrist" Ciesielski. Górą w osobliwych derbach Poznania był ten pierwszy. Jeszcze więcej zainteresowania wzbudziła walka Esmeraldy Godlewskiej z Anastasiyą Yandaltsavą. Tu zaskoczenia nie było. Mocno zbudowana Polka nie dała szans znacznie drobniejszej byłej uczestniczce "Warsaw Shore".

Dzięcioł zaznacza, że przekonanie dziewczyn do walki nie było trudne. – Oczywiście negocjacje chwilę trwały, ale obie od początku chciały wystąpić na naszej gali – opowiada organizator. Dodaje, że w przyszłości na Punchdownie mogą pojawić się inne urozmaicenia czy atrakcje. Generalnie gala ma jednak iść w kierunku sportu, a nie showbiznesu.

Brzmi to ambitnie, ale wielu osobom ciężko jest postrzegać okładanie się po twarzach w kategoriach sportu. Dzięcioła to jednak nie zraża. – 10 lat temu podobnie mówiono o MMA. Że to nie sport, tylko jakieś wygłupy. Dzisiaj właściwie wszyscy traktują je już jak normalną dyscyplinę sportową – podkreśla jeden z założycieli Punchdownu. I ma nadzieję, że taka sama droga czeka jego organizację.

Tysiąc dolarów za kilka "liści"


W drodze do finału wspomniany "Zaleś" musiał pokonać trzech rywali. Oznacza to, że w trakcie jednego wieczoru przyjął na głowę kilkanaście ciosów. Teoretycznie były to "tylko" uderzenia otwartą dłonią, ale nie myślcie, że mowa o wyprowadzanych od niechcenia "liściach". Ciosy zadawne przez ważących czasem grubo ponad sto kilo zawodników to nic przyjemnego. Zresztą zobaczcie sami – po zawodach ich zwycięzca wyglądał tak.

Policzkowanie jako sport – czy dyscyplina sportopodobna – historię ma mniej więcej dwuletnią. Pierwsze oficjalne zawody zorganizowali Rosjanie. Pojedynki na ciosy otwartą dłonią były atrakcją festiwalu Siberia Power Show w marcu 2019 roku. Wygrał wtedy wspomniany Kamotski, zapewniając sobie tytuł mistrza Rosji i siłą rzeczy przywłaszczając sobie miano mistrza świata.

W zeszłym roku wyzwanie rosyjskiemu czempionowi rzucił brazylijski zawodnik MMA Zuluzinho. Pojedynek zakończył się remisem, a obaj zawodnicy otrzymali po 75 tys. rubli, czyli ok. tysiąca dolarów. Nieźle, jak na cztery uderzenia w twarzy.

Neurolog: to nie ma nic wspólnego ze sportem


Ale czy to stawka, za którą warto wystawiać policzek na uderzenia stukilowych chłopów? Prof. Konrad Rejdak, neurolog, nie ma wątpliwości, że regularny udział w tego typu zawodach jest dla zdrowia mózgu równie niebezpieczny, co boksowanie.

– Podobnie, jak w przypadku tradycyjnych sportów walki, przy policzkowaniu działa siła kinetyczna. Moc uderzenia jest zbliżona do tej, z którą mamy do czynienia choćby w boksie, tyle że punkt przyłożenia rozkłada się na większą powierzchnię. Z drugiej strony, tutaj zawodnicy nie mają rękawic. Tak czy siak dochodzi do przemieszczenia struktur mόzgowia, a w szczególności pnia mózgu. To może wywoływać zarówno bezpośrednie, jak i długotrwałe konsekwencje – tłumaczy lekarz.

O jakich konsekwencjach mowa? Długotrwała ekspozycja na silne uderzenia może doprowadzić do wystąpienia chorób neurozwyrodnieniowych takie jak Parkinsona i Alzheimera. Te schorzenia pojawiają się zazwyczaj po 10-20 latach uprawiania dyscyplin, w których uderzenia w głowę są na porządku dziennym.

Zdarzają się też urazy bezpośrednie. – W przypadku bardzo silnego uderzenia, również otwartą dłonią, może dojść do krwawienia śródczaszkowego lub powstania stłuczenia mózgu – mówi Rejdak, zaznaczając, że tego typu urazy często w żaden sposób nie objawiają się na zewnątrz.

Wracając do samego slapfightingu – neurolog uważa, że ta dyscyplina powinna być zakazana, przynajmniej z medycznego punktu widzenia. – Dla zdrowia mózgu jest bardzo szkodliwa, a moim zdaniem nie ma nic wspólnego ze sportową rywalizacją – kończy Rejdak.

Czytaj także: "Najlepsza polska dziennikarka" to już fenomen. Wszyscy pytają, kim jest Monika Laskowska