Od nienawiści do miłości w 3 dni. Czego nie powiedzą ci o kosmicznym McLarenie 720s?

Michał Mańkowski
„TATO! WIDZIAŁEŚ!? TO MAKLAREN, PRAWDZIWY MAKLAREN TATO!!!” - od takiego okrzyku dziecięcej euforii przechodniów zaczął się mój poranek. Ale McLaren zachwyca nie tylko 10-latków, bo zwracają na niego uwagę wszyscy (trzeba być ślepym lub głuchym by tego nie zrobić). To supersamochód w najczystszym tego słowa znaczeniu. Zachwyca, ale z zewnątrz nie widać wszystkiego. Zapraszam na przewrotną podróż z McLarenem 720s.
McLaren 720s Fot. naTemat
Przed tym testem miałem doświadczenie tylko z jednym McLarenem. Mowa o mniejszym i skromniejszym modelu 570s, jednym z „najbiedniejszych” w stawce. Wtedy wnioski były delikatnie rozczarowujące względem oczekiwań, ale testowany tym razem McLaren 720s z tamtym ma wspólny właściwie tylko kolor i kawałek nazwy. Auta, które pozornie wyglądają bardzo podobnie, w praktyce są diametralnie różne.

Niemniej, na samą myśl o spędzeniu paru dni z takim autem, człowiek jest jakiś taki bardziej szczęśliwszy i podekscytowany. I nie ma w tym nic dziwnego, w końcu McLaren to legenda i jeden z synonimów supersamochodów. To auta, które znaliśmy w dzieciństwie z plakatów i gier komputerowych. Choć w Polsce jest oficjalny diler McLaren Warszawa, gdzie na parkingu stoi zaparkowanych równiusieńko kilkanaście modeli dostępnych od ręki, to na polskich ulicach to wciąż widok egzotyczny i wyjątkowy.


Im bliżej do testu, tym niecierpliwej odliczasz dni do jego początku. A w międzyczasie modlisz się, żeby nie padało, bo wtedy 720-konny potwór z napędem na tylną oś tylko czeka, żeby cię pożreć i wypluć.
A potem odbierasz auto i czujesz się, jakbyś dostał w twarz – dosłownie i w przenośni. Nawet nie wiem, od czego zacząć. Debiutanckie kilkanaście kilometrów przejechanych po mieście to stres i męczarnia z paru powodów. Po pierwsze, to świadomość, że jedziesz (nie swoim) autem za bagatela 1,5 mln złotych. Czyli równowartość 2-3 mieszkań. Gdy dodasz do tego fakt, że jeden element potrafi kosztować tyle co cały „normalny” samochód, potrafi ci to naprawdę mocno utkwić z tyłu głowy. Chwila nieuwagi na parkingu może okazać się wyjątkowo droga.

Gdy już z tym się oswoisz i przekonasz się, że koniec końców to tylko rzecz, samochód... wcale nie jest lepiej. Wtedy dociera do ciebie, że ten cudowny samochód, o którym marzy się od dziecka jest piekielnie niewygodny. I to tak naprawdę niewygodny. Do środka się nie wchodzi i nie wsiada, tam po prostu spadasz i walisz tyłkiem w głęboki i twardy fotel.
Fot. Car Spotting Szczytno
Po sekundzie zamroczenia uśmiechasz się pod nosem sam z siebie i orientujesz się, że nie są to zwykłe fotele. To rasowe fotele kubełkowe bez możliwości regulacji. Możesz je przesuwać jedynie do przodu lub do tyłu. Siedzisz głęboko ściśnięty, tyłek boli, biodra i generalnie spora część twojego ciała jest otulona.

Fotel jest tak wąski i wyprofilowany, że mam naprawdę poważne wątpliwości, czy kierowca lub pasażer o większych gabarytach by się tam zmieścił. Jeśli by się udało, to prawdziwym wyzwaniem byłoby wyjście z samochodu, które warto potrenować, żeby robić to z jako taką gracją. Chwila zawahania i wpadasz z powrotem do fotela lub zaczepiasz się na progu. Jeśli kiedyś zastanawiałeś się, jak mogą czuć się astronauci w klaustrofobicznej kapsule kosmicznej, to myślę, że wewnątrz McLarena 720s możesz być bardzo blisko.
Fot. Car Spotting Szczytno
Twardo i sztywno jest jednak nie tylko na fotelu, ale ogólnie. Wjechanie w zwykłą studzienkę kanalizacyjną sprawia, że aż mrużysz oczy, bo przypomina wpadnięcie w półmetrową dziurę. Po pierwszym włączeniu i próbie wyjazdu z parkingu zaskakuje cię, jak ciężko się go prowadzi. Kręcenie kierownicą przypomniało mi starego Poloneza mojego dziadka, który nie miał wspomagania. Tutaj wrażenia są podobne, bo naprawdę trzeba siły obu rąk do sprawnego robienia manewrów. Nie ma przesady w powiedzeniu, że potem czuć to w rękach.

Mało? To jedziemy dalej. No właśnie, jedziemy. W trakcie codziennej jazdy czujesz i słyszysz, jakbyś za sobą wiózł jakiś przewracający się gruz. Ni to fajny dźwięk z wydechu, ni to ryk silnika. Po prostu coś mieli się tuż za twoją głową, bo w końcu tam jest 4-litrowy silnik. I ten metaforyczny gruz możesz prawie zobaczyć, bo auto jest zbudowane w ten sposób, że sporo blachy, metalu i bebechów można zobaczyć kucając i patrząc z tyłu. To w połączeniu ze wszystkim powyższym jest najzwyczajniej w świecie męczące.
Obsługa w środku nie należy do najbardziej intuicyjnych. Nawet szybka zmiana nawiewu czy podłączenie telefonu to jak na dzisiejsze standardy wcale nie taka oczywista sprawa. Praktyczność? Powiem tak, jeśli punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, to jakiekolwiek krawężniki czy nierówności nigdy wcześniej w życiu nie wydawały mi się tak wielkie. Parkowanie? Jak już znajdziesz coś względnie „na płasko” to musi być też szeroko, bo przecież drzwi otwierają się do góry, więc ostatnia rzecz, której chcesz, to żeby ktoś cię zastawił z boku, co uniemożliwi ci wejście do twojego samochodu.

A gdy już w końcu dojechałeś na miejsce w jednym kawałku, wygramoliłeś się ze środka, rozprostowałeś kości, znalazłeś miejsce do zaparkowania to musisz mierzyć się z mniej lub bardziej bezpośrednim wzrokiem wszystkich dookoła. No i pytaniami. A kto kto, a co to, a skąd on ma na to pieniążki. Czy można zrobić zdjęcie? Czy można zajrzeć do środka? O ilości reakcji można by stworzyć oddzielny tekst. Jeśli nie lubisz być w centrum, to nie jest auto dla ciebie.
Ahh, zapomniałem wspomnieć. To „dojechanie na miejsce” to nie cel twojej podróży, ale najpewniej stacja benzynowa, które będziesz odwiedzał bardzo często. Symboliczny bak na 50 litrów przy takich osiągach i takim spalaniu sprawia, że „na raz” to możesz zrobić co najwyżej trasę na 150 kilometrów, bo zanim przebijesz się przez całą zakorkowaną Warszawę w piątek po południu spalisz 1/4 baku.

Brutalne, prawda? Niestety też prawdziwe. Tak bym odpowiedział, gdybyście spytali mnie w piątek, czyli w dniu, w którym odbierałem 720s. Na szczęście, jeśli te same pytanie zadalibyście w poniedziałek, ta odpowiedź byłaby zupełnie inna. Spędziliśmy razem kilkadziesiąt godzin, przejechaliśmy kilkaset kilometrów i z pełnym przekonaniem mówię, że równie prawdziwa jest zmiana postrzegania tego samochodu, jaka zaszła, gdy już lepiej się zapoznaliśmy.
Największe zaskoczenie? Trzymajcie się. Okazuje się, że to niewygodne wnętrze wcale aż takie niewygodne nie jest i mam na to dowód, który zdziwił nawet mnie. 200-kilometrową trasę była w stanie zrobić w nim kobieta w naprawdę zaawansowanej ciąży. Nie tylko zmieściła się do sportowych foteli kubełkowych, ale była to podróż bez wielkich kompromisów z przerwą nie dlatego, że nie mogliśmy już wysiedzieć, ale dlatego, że zachciało się nam pić. Poważnie, spory plus, bo te fotele choć oczywiście charakterne i ciasnawe, wcale nie wykańczają ciała.
Praktyczny wymiar? Słuchajcie, zapakowaliśmy się w dwie dorosłe osoby na cały weekend, obie walizki/torby weszły do bagażnika z przodu auta. A do dyspozycji w razie czego było jeszcze trochę miejsca za głowami. Nie ma tam co prawda drugiego kufra, ale można tam na płasko położyć sporo miękkich rzeczy.

Skoro jestem już przy bagażniku, to nie sposób nie wspomnieć, jak śmiesznie lekka jest maska. Poważnie, ruszasz nią i masz wrażenie, jakby była z plastiku. Z plastikiem nie ma ona jednak nic wspólnego, to w całości karbonowy element, których w McLarenie 720s jest szalenie dużo. I na zewnątrz, i wewnątrz włókno węglowe się wręcz wylewa.

Jeśli chodzi o parkowanie i otwieranie drzwi, to mechanizm jest zaprojektowany w taki sposób, że potrzebuję one naprawdę nie tak dużo wolnego miejsca z boku, by normalnie się otworzyć. Oczywiście jest to więcej niż przy normalnych drzwiach, ale mniej niż przy niektórych z innych superaut.
Zamykając drzwi trzeba jednak uważać, żeby przypadkiem nie trzasnąć sobie w palce. Są tak nietypowe i mają tyle przetłoczeń, że łatwo się zagapić i trzymać dłoń tam, gdzie za chwilę uderzy.

Gdy już przestaniesz się stresować i nauczysz się omijać studzienki, znajdziesz też magiczną wajchę za kierownicą, która ma przydatne właściwości. Mianowicie w zakresie prędkości do kilkudziesięciu kilometrów na godzinę unosi ci przód auta, dzięki czemu ewentualne nierówności czy nawet przeszkody będziecie pokonywali względnie normalnie. Udało mi się nawet bez problemu podjechać nad jezioro leśną drogą, która obok asfaltu i równości nigdy nie stała.
Spokojnie, to nie silnik jest tak czerwony, ale jedynie specjalnie podświetlenie.
Męczący układ kierowniczy i „mielony gruz za plecami”? Jest, ale w magiczny sposób znika, gdy zaczynamy wchodzić w wyższy zakres prędkości. Wtedy McLaren 720s zaczyna być w swoim żywiole. To, co jeszcze chwilę temu było nieswoje, nagle znika.

Za pomocą dwóch pokręteł i jednego guzika (tak, to nieco skomplikowane, ale szybko można się nauczyć) definiujemy charakter swojego 720s. Komfortowy, sportowy, torowy. I różnicę czuć bardzo wyraźnie pod każdym względem: dźwięku, zawieszenia, skrzyni biegów, układu kierowniczego. Sposób, w jaki silnik wkręca się na obroty, robi fenomenalne wrażenie niezależnie od tego, który z trybów wybierzemy. To coś abstrakcyjnego dla każdego kierowcy.
Nieintuicyjne zarządzanie przestaje mieć znaczenie, bo po jakimś czasie już się jego nauczyłeś. Kierownica? Na początku wydawała się „jakaś taka zwykła”, ale właście w tej zwykłości jej siła. Jest tylko ona i logotyp. Żadnych przycisków, gadżetów. Jedynie sporo karbonu i alkantary. Pewnie, lekko utrudnia to zarządzanie samochodem, ale stańmy w prawdzie, w McLarenie 720s zarządzasz kierownicą w taki sposób, do jakiego została stworzona: do jeżdżenia.
Najbardziej smakowity kąsek zostawiłem sobie na koniec: wygląd. Dobry Boże, jak ten samochód wygląda. Jest obłędny, to cudowna linia, na którą można patrzeć i patrzeć. Do tego lakier Paris Blue, który na zdjęciach nie wygląda nawet w połowie tak dobrze, jak na żywo. Tak powinny wyglądać supersamochody. McLaren 720s jest kosmiczny, ale w żadnym stopniu nie ujmuje mu to stylu. Nie skłamię jeśli powiem, że to dziś jeden z najładniejszych supersamochodów, jakie można kupić. Mój ulubiony moment jazdy to ten, gdy mogłem przejrzeć się szybach jakiegoś budynku i zobaczyć tę sylwetkę.
Choć Ferrari i Lamborghini robią na ulicy podobne wrażenie, to mam wrażenie – patrząc po reakcjach – że to McLaren jest tu najbardziej egzotyczny i otwiera szerzej oczy przechodniów. Anegdoty z reakcjami można by mnożyć, ale zostawię tylko jeszcze jedną. Gdy auto stało pod domem, zatrzymało się przy nim dwóch chłopców. Chodzili, oglądali, nagrywali, robili zdjęcia. Spędzili przy nim dobre 30 minut po czym... zadzwonili po czterech następnych kolegów i sytuacja się powtórzyła.

Osiągi? Nienormalne. Mówienie o pierwszej setce nie ma tu znaczenia, ale ze względów kronikarskich odnotuję: ok. 3 sekundy. 0-200? 7-8 sekund. To, co dzieje się w zakresie powyżej 100 kilometrów przekracza zdrowy rozsądek i wyobrażenie „normalnych kierowców”. Przez ten surowy i brutalny charakter tego samochodu już przy 100km/h czujesz się, jakbyś siedział w rakiecie NASA. To sportowe i torowe auto z cywilną homologacją.
Co czułem, gdy oddawałem McLarena 720s? Ulgę i psychiczną, i fizyczną. Trzeba powiedzieć sobie wprost, że z zdroworozsądkowego punktu widzenia auta tego typu są irracjonalne i bez sensu. Sęk w tym, że doświadczenie, które gwarantują jest ponad to i sprawia, że to nie ma znaczenia. Kupuje się je, licząc się ze wszystkimi wadami i zaletami. A tych drugich koniec końców jest więcej. Dlatego też poza ulgą czułem trochę żalu, że ta przygoda się już skończyła. W głowie jednak zostanie na długo, bo co by nie mówić, McLaren ma "to coś".

Te wszystkie "wady", które wymieniłem trochę z przymrużeniem oka to właśnie najprawdziwsza dusza tego auta. Bo czego innego oczekiwać od samochodu, który został stworzony do tego, by 100 proc. jego możliwości wykorzystywać na torze wyścigowym?