Jego śmierć poruszyła całą Polskę. Bliscy i rodzina o Bartku: Chciał wyjść na prostą, miał marzenia

Katarzyna Zuchowicz
Nagranie z interwencji policji w Lubinie wywołało wstrząs. W tysiącach skrajnych komentarzy Polacy oceniają działania policji i zachowanie mężczyzny. Kim był 34-letni Bartek, którego śmiercią żyje Polska? – Miał problem z używkami, ale próbował się podnieść. Teraz jego celem był Kraków. Tam chciał zacząć nowe życie. Miał nadzieję, że sam z tego wyjdzie – mówi nam jego siostra.
Śmierć Bartka z Lubina poruszyła całą Polskę. Kim był 34-letni mężczyzna? Fot. archiwum rodziny



"34-letni Bartek", "Bartek z Lubina" – tak wszyscy o nim piszą i mówią, żyjąc kolejnymi nagraniami i doniesieniami na temat interwencji policji.

Ale za tym "34-latkiem z Lubina" skrywa się potwornie smutna i poruszająca ludzka historia. Obraz człowieka, który miał słabość do używek, ale chciał normalnie żyć, a rodzina stawała na głowie, by mu pomóc. Słabego psychicznie, dla którego system nie zdołał znaleźć wsparcia.

Kim był Bartek? I jaka była jego historia?

Był w szpitalu, próbował się podnieść


– Tydzień temu w poniedziałek zabrałyśmy go z mamą ze szpitala psychiatrycznego w Lubiążu. Chciałyśmy po raz kolejny namówić go na leczenie. Bartek miał problem z używkami, ale próbował się podnieść. Teraz jego celem był Kraków. Tam chciał zacząć nowe życie. Miał nadzieję, że sam z tego wyjdzie, że jakoś się podniesie. Miał bardzo duże wsparcie psychiczne od mamy – opowiada nam siostra Bartka.

Bliska znajoma, zna Bartka od dzieciństwa: – Boli mnie, że ludzie zaczynają iść w kierunku, że to ćpun, że nie żal ćpuna. Ok, miał problemy. Ale one były cykliczne. On nie był ćpunem, który wpadał i miesiącami ćpał. On był osobą uzależnioną, która nie dostawała odpowiedniej pomocy od naszego systemu. To nasz system jest słaby, nieuszczelniony. Był w szpitalu w Lubiążu, wcześniej w Bolesławcu, ale na zasadzie podleczenia i wypuszczenia. A potem niech rodzina dalej się martwi.

Ojciec Bartka wspomina, że był chory na cukrzycę: – Prochy brał od około 10 lat. Ale to nie było tak, że codziennie. 3-4 miesiące funkcjonował normalnie. Chciał z tego wyjść. Mówił zawsze: "Mamo, ja z tego wyjdę sam". Jeździł do Monaru w Legnicy. Próbował to rzucać, jeździć na rowerze. Pracował jak można. Ostatnio w sklepie spożywczym. Miał marzenie, żeby pracować na stacji benzynowej.

Nie zdążył. – Na taką śmierć nikt nie zasługuje. Oni go tak potraktowali, jakby granatami czy z pistoletu maszynowego do ludzi strzelał – mówi.

Bartek opiekował się babcią


Przypomnijmy, 34-letniego mieszkańca Lubina obezwładniało kilku policjantów. Mężczyzna zmarł. Wokół jego śmierci i samej interwencji narosło mnóstwo wątpliwości i emocji.

Do zdarzenia doszło 6 sierpnia w samym centrum Lubina, dosłownie kilkadziesiąt metrów od komendy policji przy ul. Traugutta i ok. 400 metrów od szpitala, który potem oświadczył, że Bartek już nie żył, gdy go tam przywieziono. 34-latek mieszkał z babcią w jednym z okolicznych bloków.

– Opiekował się nią – opowiada nam jego ojciec. I on, i mama oraz siostra Bartka z rodziną, mieszkają w Niemczech. Bartek nigdy nie chciał się tam przeprowadzić. Czasem u nich mieszkał, zabierali go do siebie, ale wracał.

– Jak działo się z nim źle, rodzice go zabierali. Ale nie czuł, że to jego miejsce na Ziemi. Źle się czuł, za każdym raziem wolał wracać do domu. Tu opiekował się babcią, złego słowa nie można powiedzieć. Moi rodzice nie raz widzieli, jak siedziała na wózku, jak ją podwoził. Był bardzo rodzinny. Miał bardzo dobre, ciepłe relacje z mamą. I o nas, przyjaciół, znajomych, też zawsze bardzo myślał. To był bardzo dobry człowiek – opowiada jego przyjaciółka.

Podkreśla: – To nie był żaden menel. Miał marzenia, pochodził z normalnej rodziny, miał normalnych przyjaciół bez kartotek przestępczych.

Zawsze rozpoznawała, gdy coś się z nim dzieje, gdy ma problem: – Jak było z nim dobrze, potrafiliśmy codziennie być na komunikatorze. Nagrywał się, wysyłał jakąś piosenkę, czy jak tańczy do kamery. Był wesoły, zabawowy, pozytywnie zakręcony. Zapraszał na spacery, do kina. Był bardzo serdeczny. Jak się nie odzywał, czułam, że albo jest w Niemczech, albo ma nowy problem z używkami.

Tym razem rodzina przyjechała do niego. Choć nie wszyscy razem.

– Miałem przyjechać do Lubina we wtorek. Żona z córką przyjechały wcześniej. W piątek rano żona dzwoni, że Bartek nie żyje. Nie spałem całą noc – mówi tata Bartka, były piłkarz lokalnych klubów. – Może dlatego jestem trochę mocniejszy – dodaje.

W tamtym momencie mama Bartka była w domu z 94-letnią babcią. Jej córka w czwartek zdążyła wrócić do Niemiec i też w piątek dostała telefon od mamy.

Rodzina szukała pomocy


Tak zdarzenie wygląda z ich strony:

Ojciec: – Dzień wcześniej żona wzywała policję z karetką, żeby zabrali go do szpitala. Nie brał insuliny, chodził, gadał. Powiedzieli: Bartek albo jedziesz z nami, albo pani da ci zastrzyk uspokajający, po tym zastrzyku będziesz spał. Ale po zastrzyku on zachowywał się jeszcze gorzej.

Siostra Bartka: – Mama pytała, czy można go oddać do szpitala psychiatrycznego pod opiekę, mówiła, że Bartek ma jeszcze cukrzycę. Pani doktor powiedziała, że osób pod wpływem narkotyków nie zabierają. Pomimo że kilka dni wcześniej wyszedł z takiego szpitala. Zostawili go w domu. I było jeszcze gorzej.

Ojciec: – Koło godz. 3 żona nie wytrzymała, powiedziała, żeby się przeszedł, że może mu przejdzie. Poszedł, ale wrócił, znowu zaczął krzyczeć. Żona znowu zadzwoniła, żeby zabrali go do szpitala psychiatrycznego. Żeby był pod opieką. Bała się o niego, chciała pomocy. A przyjechali i go zabili.

Odpowiedź Komendy Policji


Tata Bartka mówi, że żona wszystko widziała z okna. – Bardzo bał się policji. Opowiadał, że jak wcześniej zabierali go do szpitala psychiatrycznego, założyli mu worek na głowę. Jak przyjechaliśmy z żoną po dwóch tygodniach, żeby go zabrać, to był spuchnięty, miał siniaka pod okiem. Pielęgniarka pytała, dlaczego nie zrobiliśmy obdukcji. Przy wypisie ze szpitala psychiatra powiedział, że Bartek bardzo boi się policji – opowiada tata Bartka.

Dodaje, że na komisariacie policji wszyscy go znali. – Wiedzieli, że on nie jest niebezpieczny. Chodził, gadał, okna otwierał, coś krzyknął. Nie tak, żeby kamieniami, czy patykami po oknach rzucać. Jaką szkodę musiałby zrobić? To są bzdury.

Pytam na Komendzie Powiatowej w Lubinie. Zastępca rzecznika prasowego, potwierdza, że mieli częsty kontakt z tym mężczyzną.

– To nie była pierwsza interwencja. Rodzina powiadamiała o jego irracjonalnych zachowaniach, gdy np. pod wpływem narkotyków rzucał kamieniami w szyby budynków mieszkalnych. Stwarzał dla siebie zagrożenie i kilkukrotnie był doprowadzany do szpitala. W każdym takim przypadku powiadamialiśmy pogotowie. To na pewno było kilka razy w tym roku – mówi naTemat Krzysztof Pawlik.

Pytam o worek założony na głowę. – Nie, absolutnie nie – odpowiada. Dodaje, że będą dążyć do tego, żeby udostępnić całość nagrania z ostatniej interwencji, "pokazując osobom, że mężczyzna w trakcie przekazywania do zespołu pogotowia, był przytomny, miał wszystkie funkcje życiowe".

W tle LGBT


Bartek był pod wpływem środków odurzających, ale jak twierdzi rodzina i jego bliscy znajomi, nie był agresywny.

Siostra: – Zakłócał tylko spokój. Gadał sobie, jak pijani. Wszędzie piszą o agresji, ale policja nie przyjedzie, jeśli się nie powie, że ktoś jest agresywny. Nigdy nikogo nie pobił. Nigdy nikogo nie napadł. Obok ludzi bezdomnych nigdy nie przeszedł obojętnie.

Ojciec: – Piszą, że kamieniami rzucał, ale on rzucał żwirkiem w okno babci, żeby mu otworzyła. Nigdy nie rzucał kamieniami, nigdy nie robił takich rzeczy. On był spokojny. Nigdy się nie bił, nie umiał się bić. Rodzina wspomina, że w szkole podstawowej Bartek był wzorowym uczniem, miał świadectwa z czerwonym paskiem. Potem coś się zmieniło.

W tle pojawiła się homoseksualna orientacja młodego chłopaka i to jak została odebrana w małej społeczności. – Był słaby psychicznie. Bardzo cierpiał. Mama była świadkiem, jak go kopali na podwórku pod blokiem, w którym mieszkaliśmy – wspomina siostra Bartka.

Jego koleżanka od dzieciństwa pamięta tamten czas. Mieszka w Lubinie, praktycznie na tym samym osiedlu.

– To na pewno jeden z elementów, który miał wpływ na jego psychikę. To był czas gimnazjum. Powiedzenie jakiej jest się orientacji seksualnej było wtedy egzotyczne. I jeszcze w małym mieście. Było: O, gej! Pedał! Było wyśmiewanie – opowiada. Wspomina sytuację, gdy jeden z uczniów porozwieszał jego zdjęcia w szkole z obraźliwymi napisami.

– Były przykre sytuacje. On to przeżywał, w jakiś sposób ryło mu to psychikę. Bardzo młodo zaczął ryzykować z życiem, brał stopa, jechał do Wrocławia na imprezę. Zaczął szybko poznawać inne życie – wspomina.

Pojawiły się używki.

Nie był bierny, miał wolę życia


– To straszna rzecz. Ale jak był czysty, jak się podleczył, jak miał dobry czas i wychodził na prostą, to miał wolę do życia. Chciał wyjechać z miasta. Podejmował prace. Bardzo chciał zakotwiczyć na stacji benzynowej. Przy mnie kilka razy dzwonił w tej sprawie, czy zwolniło się miejsce. Nie był bierny. Miał wolę życia. Miał pasje. Wielokrotnie mówił, że chciał zostać didżejem, podjąć jakiś kursy – opowiada koleżanka.

"Marzył o przyjaźniach, mieszkaniu w wielkim mieście. Kochał Wrocław, Kraków. Zdarzały mu się potknięcia, ale wtedy znów się podnosił – pracował, pomagał bliskim, przynosił nam prezenty" – to fragment wpisu bliskiej osoby na Facebooku.

Opisuje, że kupował ubranka dla maluchów. Brał dzieciaki na ręce, tańczył z nimi, śpiewał, śmiał się. I dalej: "A później? Później często znów upadek, terapia i powroty do nas. (...) Zawsze był świetnym, gustownym doradcą. Jego poczucie humoru było ponad przeciętne. Inne, lekkie, oryginalne... Serce cudowne, nadwrażliwe, nie do tych czasów. Może dlatego był trochę pogubiony i często sam".

Jego koleżanka mówi, że bał się ludzi. – Jak szliśmy na spacer, czy na rower, to prosił mnie, czy możemy zmienić trasę, pójść inną drogą, bo czegoś się boi. To nie była osoba, która wszczynała burdy, czy pierwsza wyskakiwała przed szereg do bicia się. Był wysoki, ale nie takiej postury, żeby z kimś się bić – wskazuje jego znajoma.

Rodzina i znajomi się wstrząśnięci. Ale nie tylko oni. W niedzielę w Lubinie doszło do zamieszek.
– Oni nawet nie powiadomili, co się z nim stało. O godz. 6-7 zabrali Bartka z interwencji. Mama dzwoniła po szpitalach, słyszała, że nie ma takiej osoby. Dopiero ok. godz. 10 na Bema usłyszała: Proszę zadzwonić na policję. Tam powiedzieli, że Bartek nie żyje i zaraz przyjedzie policjantka – mówi siostra Bartka.

Wtedy doszło do szarpaniny i odebrania telefonu, o czym dużo pisały media. – Jest prowadzone śledztwo przez prokuratora. Jeżeli ktoś nagrał przypuszczalne zachowania, które mogą świadczyć, że doszło do jakiegoś przestępstwa, to stanowi to dowód w sprawie. Nagrania trzeba zabezpieczyć – reaguje zastępca rzecznika lubińskiej policji. W sprawie jest wiele niewiadomych. – Mama nie została też powiadomiona, że zaczęła się sekcja zwłok. Nie zobaczyła Bartka przed sekcją – mówi nam siostra mężczyzny.
Pytam jeszcze o nagranie. – Jest dla mnie dramatyczne. Brakuje mi słów. Dla mnie to szereg uchybień. Czegoś zabrakło? Jakiegoś elementu, nie wiem, być może odpowiedniego szkolenia, innej reakcji ze strony funkcjonariuszy, braki w doświadczeniu? Zachowania zimnej krwi, nieumiejętna ocena sytuacji. To nagranie na pewno wywołuje szok i efekt bezradności, bo jakie to są metody, czy aby na pewno adekwatne do zaistniałej sytuacji? – reaguje znajoma.

Dodaje: – Jeśli była potrzeba interwencji, to jak najbardziej, ale nie w taki sposób. Owszem, Bartek wierzgał nogami, bronił się. Ale to osoba, która miała też szereg chorób. Takie combo w postaci: stres, cukrzyca, używki, adrenalina, zrobiło swoje. Mama Bartka chciała pomocy, a sama została zaatakowana. To jest jakiś Matrix.