Czy wykonanie pośmiertnego makijażu może pomóc w ustaleniu sprawcy morderstwa?

Artykuł PR - owy Prószyński
Artykuł PR - owy Prószyński
Właścicielka zakładu pogrzebowego próbuje rozwiązać zagadkę kryminalną.
fot. materiały prasowe
Sobota, 24 sierpnia, popołudnie

Stary Józek Wafelski biegł, przeklinając pod nosem swojego ulubieńca. Kochał tego kundla, ale co się z nim namęczył, to jego.

– I po jaką cholerę uciekasz, jak się boisz burzy? – krzyczał za psem, chociaż już dawno stracił go z oczu.

Wyszedł na niewielkie podwórko, żeby sprawdzić, czy wszystko jest dobrze zabezpieczone przed nawałnicą. Wiedział, że idzie burza, i nie były mu do tego potrzebne żadne prognozy, ostrzeżenia czy alerty, które mu ciągle wysyłali tymi esemesami. Tylko głowę człowiekowi zawracają.
Przecież jak był u pszczół, to widział, że wracają do uli, a wiadomo, że jak pszczoły wracają same do ula, to deszcz będzie padał.

Poszedł więc szybko najpierw sprzęty z prądu wyłączyć: telewizor, radio i nawet tę dziwną maszynę do kawy, którą dostał od córki. Ze dwa razy jej użył. Jeszcze tego brakowało, żeby spięcie było i chałupa się spaliła, bo mu się zachciało espresso czy innego latte. Kiedy już wszystko odłączył, wrócił na podwórze, żeby zebrać graty i zamknąć komórkę na narzędzia. Chwilę wcześniej wzięło go na porządki w szopce, ale przecenił swoje chęci i tylko narobił bałaganu tym sprzątaniem. Jeszcze tego brakowało, żeby jakieś wiadra lub grabie do gałęzi latały po całej okolicy.

Pech chciał, że wychodząc, nie zamknął za sobą drzwi od domu. Szarik, kundel, ale z wieloma genami owczarka niemieckiego, wybiegł więc za panem. A na dźwięk grzmotu popędził jak wariat w kierunku ruin młyna wodnego. Józef zaklął pod nosem i ruszył za psem.

– Co za upierdliwa sabaka – dyszał, człapiąc nogami w ciężkich gumofilcach. – Idziesz tu do mnie czy nie?

Minął rozsypujące się mury starego młyna i potruchtał w kierunku brzegu rzeki. Porywisty wiatr i ulewne deszcze zrobiły swoje, nurt był teraz bardzo silny. Szum wody skutecznie zagłuszał jego nawoływania, więc staruszek uznał, że nie będzie sobie zdzierać gardła. Kiedy jego oczom ukazały się pozostałości dawnej śluzy – kamienne murki, przy których młodzież często urządzała sobie libacje – wreszcie usłyszał szczekanie swojego psa.

Stał teraz w miejscu i nawoływał pana. Musiał znaleźć coś niezmiernie intrygującego, skoro zapomniał o strachu przed burzą. Józef potruchtał w stronę zwierzaka, odruchowo spoglądając w prawo, w kierunku swojego małego królestwa, to znaczy pasieki, która nie tylko stanowiła źródło jego dochodu, ale też dawała powód do dumy. Wszystkie ule były małymi cudami architektury.
Pszczoły nie mieszkały w zwykłych domkach, lecz w kopiach charakterystycznych budynków z Młynar: w szkole, urzędzie gminy, na poczcie, a także w rekonstrukcjach znanych światowych budowli – Big Benie, Białym Domu czy Pałacu Kultury i Nauki. Stała tu też góralska chatka i latarnia morska. Każda burza mogła się stać dla pasieki wielkim zagrożeniem, miał więc nadzieję, że zabezpieczenia, na które się zdecydował tym razem, choć nieco niekonwencjonalne, rozwiążą sprawę raz na zawsze.

– Szarik, do nogi, łachudro! Czego ujadasz? – zawołał do pupila, przerywając rozmyślania.

W odpowiedzi pies zaczął szczekać jeszcze głośniej, nie ruszając się z miejsca. Wafelski był już i zły, i nieco przestraszony. Wiatr dął jak oszalały, a drzewa pochylały się nienaturalnie nisko. Nagle rozległ się potężny trzask i jedno z nich runęło w miejscu, w którym przed chwilą stał Szarik. Zwierzak odskoczył w ostatnim momencie, szczekając zajadle na leżący na ziemi konar, który pozostał głuchy, jak to pień. Sam pies też nie reagował na wołania właściciela, uparcie domagając się jego przyjścia.

Józef z duszą na ramieniu ruszył w stronę czworonożnego przyjaciela. Postanowił zmienić taktykę na łagodniejszą. Groźby nic nie dały, to trzeba prosić. Niech straci. Deszcz padał coraz mocniej, domowe ciuchy przyklejały się do ciała. Staruszek miał na sobie rozciągniętą podkoszulkę na ramiączkach i dresowe spodenki. Nie ubrał się na deszcz, wyszedł tylko na chwilę i na jego przedramionach pojawiła się już gęsia skórka, do tego wstrząsały nim dreszcze.

– Chodź już, proszę – wołał. – Zimno mi.

Pies, zdając się rozumieć swojego pana, szczeknął krótko, jakby przyznawał mu rację, ale nadal nie ruszał się z miejsca. W końcu Józef dotarł do Szarika, złapał go za obrożę i próbował pociągnąć do domu, ale zwierzak wyrwał się i pobiegł kawałek w dół zbocza.

– Oszalałeś? Zginiesz mi tam! Nie widzisz, że drzewa padają? Chodź, bo wrócę do starych zwyczajów i uwiążę cię na łańcuchu – mówił Józef bardziej do siebie niż do ulubieńca. To tyle, jeśli chodzi o zmianę taktyki.

Podszedł do betonowego murku, oparł się o niego dłonią i ostrożnie, by się nie pośliznąć, iść bokiem w dół, w kierunku Szarika. Wiedział, że nawoływanie nic już nie da, będzie musiał siłą zaciągnąć psa do domu. Trzymając się kurczowo wystających z urwiska korzeni, badał stopami podłoże. Nie bardzo miał ochotę sturlać się po stromym zboczu i zakończyć trasę w szalejącym nurcie. Wciąż mamrocząc pod nosem coś o nieposłusznym i rozpuszczonym psie, zerknął w stronę Szarika i momentalnie zamilkł. Zrobiło mu się słabo. Uwagi owczarka nie skupiła burza ani zwalony przez nawałnicę konar, tylko leżąca pod nim kobieta.

Cisza przed burzą



Ewelina Zawadzka właśnie kończyła malować oczy ostatniej klientce, gdy donośny dźwięk syreny przeciął panującą wokół ciszę. Podskoczyła ze strachu, zostawiając na prawym policzku pani Bożeny migoczący ślad perłowego pyłu. By się go pozbyć, odruchowo dmuchnęła kobiecie w twarz, ale efekt był odwrotny do zamierzonego. Teraz migoczące drobinki zdobiły także czoło i nos Bożeny.

Kobieta mogłaby mieć o to pretensje, gdyby nie fakt, że była martwa. Główną zaletą pracy w domu pogrzebowym było to, że nawet niezadowolony klient milczał jak grób. Chociaż Ewelina całe dnie spędzała w  towarzystwie zmarłych, co innych ludzi przyprawiało o dreszcze, najbardziej na świecie bała się właśnie sygnału strażackiej syreny. Ten odgłos zwiastował nieszczęście, zawiadamiał, że gdzieś rozgrywa się dramat. Z drugiej strony, syrena niosła nadzieję. Alarm włączał się zaraz po przyjęciu zgłoszenia, a charakterystyczny, przeciągły dźwięk przez trzy minuty rozbrzmiewał w całym miasteczku, a nawet poza jego granicami, tak by każdy druh Ochotniczej Straży Pożarnej w Młynarach mógł go usłyszeć i stawić się w remizie.

Ledwie skończyła wyć syrena, do uszu Eweliny dotarł kolejny donośny dźwięk, tym razem sygnał z wozów strażackich. Zaczęła się akcja ratunkowa.

Otworzyła okno, wpuszczając do środka świeże, muśnięte deszczem powietrze. Zapach
parującego asfaltu, nagrzanego wcześniej przez słońce, wypełnił pomieszczenie. Burza trwała zaledwie kilkanaście minut, wystarczająco długo, by powalić drzewa i zablokować drogę. Już nie padało, ale nad miastem wciąż wisiały ciężkie, ciemne chmury, mimo wczesnej pory na zewnątrz panował mrok, dlatego Ewelina musiała wspomagać się sztucznym światłem.

Zmyła rozsypany cień z twarzy pani Bożeny, używając płynu micelarnego, i sprawnie
poprawiła makijaż. Miała przez to obsuwę, ale choć zmarli nie mogli zgłaszać zastrzeżeń, profesjonalizm nie pozwolił Ewelinie na fuszerkę. Po dwudziestu minutach emerytowana nauczycielka, ubrana w długą suknię w kolorze butelkowej zieleni, z delikatnym makijażem i  srebrnymi włosami, wyglądała naprawdę pięknie. Była gotowa na ostatnią podróż. Wyruszy w nią pojutrze. Ewelina musiała więc jeszcze utrwalić makijaż, żeby przetrwał dwa dni. Najlepiej, jeśli wykonuje go krótko przed pogrzebem, ale rodzinie zmarłej nie udało się zorganizować pochówku na sobotę, a Ewelina miała plany na jutrzejszy dzień i wieczór, więc nie będzie mogła przyjść do zakładu.

Utrwaliła makijaż specjalnym sprejem i wsunęła nosze z ciałem zmarłej do jednej z dwóch szuflad chłodni. Następnie zdezynfekowała ręce, wypełniła formularz i poszła wziąć prysznic.

Na zapleczu miała malutką łazienkę i nigdy nie wychodziła z zakładu bez kąpieli. Lubiła swoją pracę, wręcz czuła się zaszczycona, że może zająć się tymi, których czas na ziemskim padole dobiegał końca, ale to jeszcze nie powód, by się narazić na zakażenie trupim jadem. Znała teorię, wiedziała, że groźne toksyny zaczynają się wydzielać po około dziesięciu godzinach od  śmierci, że sprzyja temu temperatura pokojowa, toteż nie powinno się przebywać zbyt długo w pobliżu zwłok. Dlatego w gabinecie Eweliny zawsze panował chłód, a szczególnie dbała o to w tak duszne dni jak dziś.

Podczas pracy robiła sobie częste przerwy, a  wtedy zawsze chowała ciało do chłodni. Miała naprawdę profesjonalny sprzęt, porównywalny do tego w szpitalnych prosektoriach czy dużych przedsiębiorstwach pogrzebowych. Wprawdzie była właścicielką małej firmy w niewielkiej miejscowości i  głównie skupiała się na przygotowaniu zwłok do pochówku, a na przykład do transportu zmarłych zatrudniała podwykonawców, to z szacunku do nieboszczyków zainwestowała w wyposażenie swojego zakładu.

Nie posiadała zbyt wiele oszczędności, a kredyt pożarłby większość jej dochodów, więc
odważyła się na szalony krok. Tuż po tym, gdy ostatecznie zdecydowała się na ten nietypowy biznes, uruchomiła zbiórkę na sprzęt do zakładu na popularnym portalu crowdfundingowym. Pomysł był tak oryginalny, że potrzebną sumę uzyskała w kilka dni. Link do zbiórki środków na zakup chłodni na zwłoki wirusowo obiegł portale społecznościowe i w dniu zakończenia akcji zebrana suma była ośmiokrotnie większa od tej, o którą prosiła. Zachęcona powodzeniem, postarała się jeszcze o środki na otwarcie firmy z innych źródeł. Dzięki temu nie tylko wyposażyła gabinet, ale przede wszystkim kupiła go sobie i wyremontowała. I tak od trzech lat tuż przy drodze numer pięćset dziewięć, z Elbląga do Ornety, na samym początku Młynar, mieścił się zakład pogrzebowy Tunel.

Wskazówki zegara wskazywały szesnastą pięćdziesiąt. O tej godzinie powinna już szykować obiad dla siebie i czteroletniej córeczki. Musiała przywołać ją myślami, bo w tym momencie rozdzwonił się telefon. Na wyświetlaczu pojawiła się nazwa dzwoniącego: PRZEDSZKOLE.

– Tak, słucham? – Dzień dobry, pani Ewelino, tu Agata Konarska, wychowawczyni Karolci.

– Dzień dobry, czy coś się stało? – Momentalnie przełączyła się na tryb „matka”. Telefon
z przedszkola najczęściej oznaczał chorobę dziecka.

– Nie, wszystko w porządku, Karolci nic nie jest, po prostu się niecierpliwi. Nie zna się na zegarku, ale doskonale wie, kiedy jest jej kolej na pójście do domu. Po Oli i Kubie. Oni wyszli już dawno. Byli już nawet rodzice bliźniaków, Blanki i Borysa, oraz babcia Zosi.

Ewelina w milczeniu pokiwała głową, Karolcia zawsze wychodziła przed tą trójką. Spojrzała na zegarek.

– Rozumiem, przepraszam, zeszło mi się dziś nieco dłużej. Ale zdążę przed siedemnastą, właśnie się zbieram.

– Oczywiście, proszę się nie przejmować, nie dzwonię, by panią ponaglać – tłumaczyła
nauczycielka. – Po prostu Karolina wystraszyła się burzy, a potem, kiedy pani nie przyszła pięć po czwartej, zaczęła się martwić, czemu mamy jeszcze nie ma. Uspokajałyśmy ją i zajmowałyśmy, jak tylko się dało, ale muszę szczerze przyznać, że jej strach chyba nam też się udzielił. Wie pani, jak jest, zaraz w głowie pojawiają się czarne scenariusze i jeszcze ta burza. Dlatego dzwonię sprawdzić, czy wszystko w porządku.

– Rozumiem, dziękuję za troskę. Właśnie zamykam i zaraz będę.

– Czekamy więc, do zobaczenia.

– Do widzenia – odpowiedziała Ewelina i rozłączyła się.

Wrzuciła telefon do torebki, wyciągnęła z niej klucze i ruszyła do drzwi. Światło zgasło, zanim dotknęła wyłącznika. Padające drzewa musiały uszkodzić linie energetyczne. Strażacy będą pracować dziś do późna, pomyślała, włączając własny generator prądotwórczy.

Kto, jak kto, ale ona nie mogła sobie pozwolić na rozmrożenie chłodni.
fot. materiały prasowe