Za tę rolę Garfield może zgarnąć Oscara. "Tick, tick... BOOM!" daje prawdziwego kopa energii
To było niemal pewne, że Andrew Garfield za rolę w "Tick, tick... Boom!" zgarnie nominację do Oscara. Jednak to nie jedyny powód, żeby obejrzeć ten musical.
- "Tick, tick...BOOM!" to musical o Jonathanie Larsonie – kompozytor znany jest głównie z rockowego musicalu "Rent", który w latach 90. był wystawiany w teatrach, a w 2005 roku doczekał się adaptacji filmowej.
- Film można obejrzeć na Netfliksie i naprawdę warto skusić się na seans. To poruszająca i bardzo energetyczna produkcja.
- "Tick, tick... BOOM!" nominowane jest do Oscara w dwóch kategoriach: najlepszy montaż i najlepszy aktor (Andrew Garfield).
Andrew Garfield walczy o Oscara
Promocja "Tick, tick... Boom!" w Polsce była właściwie zerowa, dlatego podejrzewam, że przed ogłoszeniem nominacji do Oscarów niewiele osób zdecydowało się na seans – jednak nic straconego, ponieważ film w reżyserii Lin-Manuela Mirandy można obejrzeć na Netfliksie. Już pod koniec marca musical powalczy o statuetkę w dwóch kategoriach: najlepszy aktor (Andrew Garfield) i najlepszy montaż.Na dramat muzyczny o amerykańskim kompozytorze Jonathanie Larsonie trafiłam przypadkowo. Na Instagramie zobaczyłam krótkie nagranie z Andrew Garfieldem i Vanessą Hudgens i jeszcze tego samego dnia włączyłam "Tick, tick... BOOM!". Zresztą. Poczujcie to sami.
W "Tick, tick... BOOM!" (warto podkreślić, że to oryginalny tytuł sztuki napisanej przez kompozytora) jest wszystko to, co następuje przed spełnieniem tego wielkiego marzenia. Zimne mieszkanie, niepłacenie rachunków, brak pieniędzy, praca w knajpie, awantury z ukochaną, która powoli nie może znieść sytuacji. Ale też determinacja, odwaga w dążeniu do celu i wytrwałość. W tym przypadku niestety również śmierć (i nie chodzi tylko o wątek epidemii HIV).
W trakcie oglądania, pomyślałam, że jest to film dla wszystkich, którzy powtarzają, że na coś nie mają czasu. I właśnie brak tego czasu staje się powodem odpuszczenia, porzucenia swojego celu. Po obejrzeniu "Tick, tick... BOOM!" wróci wam energia do zawalczenia o swoje marzenia.Może cię zainteresować także: Polacy mają szansę na Oscara. Oto nominacje do najważniejszych nagród filmowych [LISTA]
Energia wylewa się z ekranu...
...jednak to zasługa nie tylko sylwetki autora jednego z najbardziej znanych musicali na świecie ("Rent"). Reżyser Lin-Manuel Miranda opowiada o Larsonie tak, jak wydaje się, że on sam chciałby o sobie opowiedzieć. Od pierwszych chwil widz dostaje w pysk nowojorskim dramatem i frustracją i już wie, że to nie będzie łatwa podróż. Jest jednak kolorowo, oryginalnie i bez wątpienia czuć przedzierające się przez warstwę dramatu pierwsze promyki nadziei.Wrażenie robią zgrabnie wplecione warstwy śpiewane, dynamiczne kompozycje (Larson miał słabość do rock opery) i mistrzowskie odwzorowanie prawdziwych występów kompozytora, które są dostępne na YouTube. Wielu widzów obejrzało je po sensie i to jedynie stało się dodatkowym argumentem, by apelować o Oscara dla Andrew Garfielda.
Trudno się dziwić. Podejrzewam, że nawet krytycy "Tick, tick... BOOM!" muszą przyznać, że Garfield wspiął się na wyżyny, stworzył postać z krwi i kości, czerpiąc z materiału źródłowego i zachowując ducha Larsona nadał mu jednak swój pierwiastek. Aktor wypada świetnie zarówno w warstwach dramatycznych, jak i komediowych i śpiewanych.
Warto również dodać, że "Tick, tick... BOOM!" bywa podniosły czy odrobinę patetyczny, co wpisuje się w ramy gatunkowe, wolny jest jednak od łzawych, kiczowatych scen, które są tak kuszące dla twórców musicalowych. Film o Larsonie jest przykładem na balansowanie między gatunkami, opowiadanie prawdziwymi emocjami, a nie tymi ubranymi w cekinowe sukienki i odtańczonymi w blasku zachodzącego słońca.
Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut