Za tę rolę Garfield może zgarnąć Oscara. "Tick, tick... BOOM!" daje prawdziwego kopa energii

Alicja Cembrowska
To było niemal pewne, że Andrew Garfield za rolę w "Tick, tick... Boom!" zgarnie nominację do Oscara. Jednak to nie jedyny powód, żeby obejrzeć ten musical.
Andrew Garfield ma szansę na Oscara za rolę kompozytora Jonathana Larsona Kadr z filmu "Tick, tick... BOOM!"/Netflix.com

Andrew Garfield walczy o Oscara

Promocja "Tick, tick... Boom!" w Polsce była właściwie zerowa, dlatego podejrzewam, że przed ogłoszeniem nominacji do Oscarów niewiele osób zdecydowało się na seans – jednak nic straconego, ponieważ film w reżyserii Lin-Manuela Mirandy można obejrzeć na Netfliksie. Już pod koniec marca musical powalczy o statuetkę w dwóch kategoriach: najlepszy aktor (Andrew Garfield) i najlepszy montaż.


Na dramat muzyczny o amerykańskim kompozytorze Jonathanie Larsonie trafiłam przypadkowo. Na Instagramie zobaczyłam krótkie nagranie z Andrew Garfieldem i Vanessą Hudgens i jeszcze tego samego dnia włączyłam "Tick, tick... BOOM!". Zresztą. Poczujcie to sami.
Nie żałowałam. I myślę, że nie pożałują nawet ci, którzy nie przepadają za tym gatunkiem. Musical w tym kontekście był wyborem oczywistym, wszak stworzenie muzycznego widowiska było wielkim marzeniem głównego bohatera.

W "Tick, tick... BOOM!" (warto podkreślić, że to oryginalny tytuł sztuki napisanej przez kompozytora) jest wszystko to, co następuje przed spełnieniem tego wielkiego marzenia. Zimne mieszkanie, niepłacenie rachunków, brak pieniędzy, praca w knajpie, awantury z ukochaną, która powoli nie może znieść sytuacji. Ale też determinacja, odwaga w dążeniu do celu i wytrwałość. W tym przypadku niestety również śmierć (i nie chodzi tylko o wątek epidemii HIV).
W trakcie oglądania, pomyślałam, że jest to film dla wszystkich, którzy powtarzają, że na coś nie mają czasu. I właśnie brak tego czasu staje się powodem odpuszczenia, porzucenia swojego celu. Po obejrzeniu "Tick, tick... BOOM!" wróci wam energia do zawalczenia o swoje marzenia.

Energia wylewa się z ekranu...

...jednak to zasługa nie tylko sylwetki autora jednego z najbardziej znanych musicali na świecie ("Rent"). Reżyser Lin-Manuel Miranda opowiada o Larsonie tak, jak wydaje się, że on sam chciałby o sobie opowiedzieć. Od pierwszych chwil widz dostaje w pysk nowojorskim dramatem i frustracją i już wie, że to nie będzie łatwa podróż. Jest jednak kolorowo, oryginalnie i bez wątpienia czuć przedzierające się przez warstwę dramatu pierwsze promyki nadziei.

Wrażenie robią zgrabnie wplecione warstwy śpiewane, dynamiczne kompozycje (Larson miał słabość do rock opery) i mistrzowskie odwzorowanie prawdziwych występów kompozytora, które są dostępne na YouTube. Wielu widzów obejrzało je po sensie i to jedynie stało się dodatkowym argumentem, by apelować o Oscara dla Andrew Garfielda.

Trudno się dziwić. Podejrzewam, że nawet krytycy "Tick, tick... BOOM!" muszą przyznać, że Garfield wspiął się na wyżyny, stworzył postać z krwi i kości, czerpiąc z materiału źródłowego i zachowując ducha Larsona nadał mu jednak swój pierwiastek. Aktor wypada świetnie zarówno w warstwach dramatycznych, jak i komediowych i śpiewanych.
Fabularnie to właściwie film jednej postaci i jednego aktora, co dodatkowo wpisuje się w prawdziwą historię kompozytora. Chociaż otaczał go wianuszek znajomych, chociaż wiedział, że praca w teatrze jest pracą zespołową, chociaż co rusz dostawał kopa od losu, który przypominał mu, że "nikt nie jest samotną wyspą", on jednak podporządkował swoje życie jednemu celowi. Chciał zrealizować musical. Po prostu.

Warto również dodać, że "Tick, tick... BOOM!" bywa podniosły czy odrobinę patetyczny, co wpisuje się w ramy gatunkowe, wolny jest jednak od łzawych, kiczowatych scen, które są tak kuszące dla twórców musicalowych. Film o Larsonie jest przykładem na balansowanie między gatunkami, opowiadanie prawdziwymi emocjami, a nie tymi ubranymi w cekinowe sukienki i odtańczonymi w blasku zachodzącego słońca.

Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut