Moda powiatowa, czyli designerskie ubrania z perspektywy mniejszych miejscowości
Czy obraziłaby się pani, gdybym jej sklep nazwał Vitkacem powiatowym albo prowincjonalną Mokotowską?
Ależ w żadnym wypadku, bardzo mi się te określenia podobają (śmiech)! Nie wstydzę się tego, że pochodzę z niewielkiej miejscowości – ba, z dumą mówię o sobie "Nina z Rypina".
Dziś moje życie toczy się pomiędzy Toruniem i Warszawą, przy czym w drugim z owych miast po prostu bywam, gdy muszę; nie leży mi pod wieloma względami i nie chciałabym przeprowadzać się tam na stałe. Znacznie lepiej czuję się w Toruniu.
Oczywiście, tworząc NANI, wzorowałam się na niektórych sklepach z Warszawy, bo je dobrze znałam i były dla mnie motorem do stworzenia swojej przestrzeni w Toruniu.
Dlatego pod względem oferty mojemu butikowi zdecydowanie bliżej do tego, co można znaleźć na stołecznej ulicy Mokotowskiej, Vitkac natomiast jest dobrym benchmarkiem jeśli chodzi o oświetlenie i prezentacje ubrań, sposoby wysyłki produktów czy wyrafinowane opakowania.
Jednak pójdźmy o krok dalej – w concept store'ach mocni są przede wszystkim Skandynawowie, szczególnie Duńczycy, u których nigdy nie było mody na sieciowe molochy i wielkie galerie handlowe.
Klasyką gatunku są Francuzi, których – niestety nieczynny już – paryski Colette nie oferował ani jednego przypadkowego produktu, a w podziemiach miał bar z wodami mineralnymi z całego świata. Tak, gdybym coś takiego miała siebie, w NANI, to wtedy rzeczywiście torunianie mogliby znacznie częściej pisać, że odleciałam (śmiech).
Rozumiem, że zdarzały się podobne komentarze, będące zapewne reakcjami na ceny w tym butiku?
Trzy lata temu, po otwarciu NANI, było trochę reakcji negatywnych, wiadomo. Wiele osób pukało się w czoło, mówiąc, że to się nie może udać. Pamiętam, że przez sklep przewijały się klientki, które spoglądały na ceny, po czym z szeroko otwartymi oczami rzucały "149 zł za T-shirt? Te ceny są porąbane, przecież w sieciówce kupię coś podobnego za niecałe 20 zł". Podobnie było w internecie, gdzie czytałam komentarze w stylu: "dla kogo właściwie jest ten sklep? Przecież to nie na polską kieszeń"!
Skrzydła zostały podcięte?
Wręcz przeciwnie! Podobne opinie nie zmniejszyły zapału – ani mojego, ani cudownych Agi oraz Mateusza, czyli filarów tej firmy. Nie przejmowaliśmy się hejtem, wierząc, że dobry produkt się wybroni, a ludzi skłonnych zapłacić za jakość, można znaleźć nie tylko w Warszawie, Kopenhadze czy Paryżu, ale i moim kochanym Toruniu. I nie myliłam się. Okazało się, że to miasto ma ogromny potencjał i apetyt na modę w dobrej jakości.
Rozumiem, że znalezienie takiej klienteli musiało nieco potrwać?
Wielu potencjalnym klientkom trzeba było uświadomić istnienie pewnych marek, bo świat, nazwijmy to "premium” kończył się na sieciówkach typu Massimo Dutti.
Kolejnym krokiem było udowodnienie, że za pewne rzeczy po prostu warto zapłacić więcej. Absolutnie nie zgadzam się z opinią, że za wyższą ceną z automatu idzie lepsza jakość! Cena to żadna gwarancja.
Nie można kupić tanio i dobrze, ale można niestety kupić drogo i kiepsko. Staramy się utrwalać to w głowach klientów. Jak? Poprzez transparentność, klarowne wyjaśnianie, co składa się na takie, a nie inne ceny.
Jakie są te elementy składowe?
Większość naszej oferty stanowią ubrania polskich projektantów, tak więc siłą rzeczy koszt produkcji jest wyższy niż w przypadku masówki importowanej z Chin czy innego Bangladeszu.
To ważne, aby klientka brała pod uwagę zarówno jakość splotów, precyzję kroju i uszlachetnione materiały, ale też fakt, że ubranie powstało z przyjaznej środowisku bawełny, a polskie szwaczki, które je stworzyły, zostały uczciwie wynagrodzone.
Czytał pan brawurową książkę "Zapaść. Reportaże z mniejszych miast" Marka Szymaniaka? Polecam. Opisuje wiele historii polskich biznesów, a co za tym ludzi i całych społeczności, które przegrały z zalewem odzieży importowanej z dalekiej Azji.
Coraz więcej osób pochwala walkę z podobną masówką, jednak sprawy mają się inaczej, gdy muszą zagłosować własnym portfelem...
Lubimy otaczać się luksusowymi dobrami, ale niestety takimi, które mają znane logo, za którym niekoniecznie idzie w parze dobra jakość. Wówczas nie możemy nazywać się konsumentami "eco friendly”, bo płacimy wyłącznie za prestiż marki, który często nie czyni danej rzeczy nadproduktem w kwestii wytrzymałości czy niezawodności.
Wiadomo, pisanie na portalach społecznościowych o tym, że powinniśmy bojkotować ubrania wykonane z nieekologicznej bawełny, a uszyte przez dzieci w Bangladeszu, jest łatwe; to "eco-washing", który tropi, celnie komentuje i piętnuje na swoim blogu Michał Zaczyński.
Populizm nic nie kosztuje, no może poza reputacją, gdy ktoś wytropi hipokryzję. Gadanie gadaniem, lajkowanie lajkowaniem, ale gdy mamy wydać te przykładowe 149 zł na T-shirt, ręka jakoś nie chce sięgać do portfela głębiej…
Jak prezentujemy się pod względem patriotyzmu ekonomicznego?
Bardzo mnie cieszy, że coraz więcej osób kupuje rodzime produkty i co, o ironio, fajne – często robi to nieświadomie! Idealnym przykładem z NANI mogą być takie marki jak AGGI oraz Just Paul, bądź też specjalizujące się w ubrankach dla dzieci KUKUKID czy Dean Sophie.
Sporo osób wybiera je nie ze względów patriotyczno-ekonomicznych, ale dlatego, że te produkty wyróżniają się i świetną jakością, i oryginalnością; są po prostu odjazdowe, mają niepowtarzalne printy czy kroje. Super, brawa dla ich twórczyń!
Mógłbym poprosić o opis statystycznej torunianki, która odwiedza pani sklep?
Pod tym względem rzeczywistość okazała się inna, niż moje pierwotne założenia. Początkowo byłam przekonana, że do NANI będą zaglądać przede wszystkim dziewczyny 25+, poszukujące ubrań od Hibou albo Łukasza Jemioła, czyli klientela podobna to tej z Mokotowskiej.
Jednak wszystko rozbiło się o polaryzację, tym razem finansową. Okazało się, że dwudziestoparoletnie torunianki zazwyczaj nie mogą pozwolić sobie na takie marki – owszem, bardziej przystępne cenowo niż to, co znajdziemy we wspominanym Vitkacu, jednak wciąż zbyt drogie jak na tutejsze uśrednione zarobki.
W efekcie okazało się, że moja statystyczna klientka to kobieta 40+. Warto też dodać, że w Toruniu nie ma wielkich międzynarodowych korporacji, nieprzebranych kadr menedżerskich z wysokimi pensjami.
Są za to lokalni przedsiębiorcy, dobrze prosperujące biznesy oraz ich właściciele. To też spora różnica, jeśli wchodzimy znów w kwestię porównań z Warszawą.
Na ile dla owej klientki zakupy stacjonarne są odpowiednikiem wizyty w spa, a na ile obawia się pani, iż podczas kolejnych wybierze jednak jakiś sklep internetowy?
Nie martwię się przepowiedniami, zgodnie z którymi e-commerce pożre handel stacjonarny; podobnie jak tego, że Kindle pożre książki z papieru czy podcasty zabiją radio.
W ciągu trzech lat zbudowaliśmy wspaniałe relacje z klientkami. Lubią do nas przychodzić nie tylko po to, żeby przymierzać i kupować ubrania, ale i poprzebywać w naszym towarzystwie, zrelaksować się, poczuć fajną atmosferę, dowiedzieć się ciekawostek o trendach czy danych markach.
To rzeczy, których nie zapewni żaden sklep internetowy. Co istotne, rozmawiając twarzą w twarz, zdecydowanie łatwiej uświadamiać kwestie, o których mówiliśmy wcześniej.. No i przy okazji można dotknąć, pogłaskać, przymierzyć i co nieocenione, uzyskać kompleksową radę i kompletną stylizację.
Konkurencja lokalna działa prężnie?
Tak, i bardzo się z tego cieszę. Jest kilka ciekawych butików niebędących sieciówkami, które oferują dobrą jakość i ciekawy wybór asortymentu. Na ile tylko mogę, wspieram inne sklepy, które prowadzą działalność podobną do NANI.
Jeżeli klientka nie może znaleźć czegoś dla siebie u nas, zawsze podpowiadamy jej, gdzie powinna się udać. To ważne, abyśmy nie podcinali sobie nawzajem skrzydeł – na rynku jest miejsce dla wszystkich, a im większa różnorodność, tym lepiej.
Poza tym powszechnym polskim problemem jest przeniesienie handlu z ulic na obrzeża miast czy też do galerii handlowych. Również w Toruniu w ten sposób wymarło wiele biznesów. W ich miejscach powstały banki, a to zabija ten fajny mieszczański charakter.
Byłoby super, gdybyśmy przywrócili ten bardziej tradycyjny wymiar handlu – z witrynami, naturalnym światłem słonecznym. Dlatego wspieram każdą taką właśnie ”konkurencję”.
Porozmawiamy o tym, iż działa pani w mieście o. Tadeusza Rydzyka, angażując się w działalności, które nie są raczej bliskie jego sercu?
Zacznę od pewnego zaznaczenia: nie uważam, że każdy jest ekspertem od wszystkiego i musi wypowiadać się na absolutnie każdy temat. Sądzę jednak, że jeśli można mieć jakikolwiek pozytywny wpływ na miejsce, w którym żyjemy i tworzyć przestrzeń bardziej przyjazną i tolerancyjną dla jak największej grupy obywateli, po prostu należy to robić.
Ważne, aby wszystko nie ograniczało się do sztucznych, pozornych, zakłamanych aktywności. Przeraża i wkurza mnie to, że wielu influencerów z upodobaniem podpina się pod rozmaite akcje dobroczynne. Zwiększają dzięki temu swoje zasięgi i… koniec, nie robią nic poza tym.
Za słowami muszą iść czyny, dlatego NANI współpracuje regularnie m. in. z toruńskim oddziałem Centrum Praw Kobiet. Organizujemy zbiórki, które przekładają się na realne pieniądze, pozwalające rozwiązywać realne problemy.
Do tego dochodzą szkolenia z rozwoju osobistego dla kobiet, czyli aktywność, która nabiera naprawdę dużego impetu. Na dniach zostanie otwarte specjalne studio, gdzie będą prowadzone rozmaite warsztaty coachingowe i rzemieślnicze – nie tylko dla pań, lecz także mężczyzn i dzieci.
Naprawdę głęboko wierzę w to, że biznesu nie można sprowadzać wyłącznie do zielonych cyferek w Excelu. Bez względu na to, czy biznes robi się w Warszawie czy w Toruniu.