Niby w domu, a jakby na froncie. Nowe technologie sprawiły, że przeżywamy wojnę jak nigdy dotąd

Alicja Cembrowska
Wojna w XXI wieku nie jest już gdzieś tam. Jest za rogiem. Ba, w każdym domu. Wszak telefony komórkowe to przedłużenie naszych dłoni, a ich ekrany od kilku dni płoną.
Wojna w XXI wieku Norbert Rzepka/REPORTER
Obserwuj naTemat w Wiadomościach Google



Zdanie "wojna dawno nie była tak blisko" ma obecnie podwójne znaczenie. Z jednej strony dosłownie kilkanaście kilometrów od nas dzieją się straszne rzeczy, wybuchają bomby, z drugiej – nowe technologie sprawiają, że łatwo poczuć, że wojna jest właściwie pod naszym nosem.

W ostatnich dniach spotkałam się z wieloma reakcjami, które w pierwszym momencie wydały mi się "na wyrost" – nie neguję emocji innych ludzi, mam raczej na myśli zaskakująco dla mnie mocne i naprawdę szalenie silne uczucia, które pojawiły się wśród moich znajomych i rodziny.


Moje zaskoczenie wynikało głównie z tego, że przez kilka dni to, co się dzieje, wydawało mi się tak abstrakcyjne, że mój mózg nie był w stanie poukładać wszystkich informacji, jakoś ich skatalogować.

Odruchowo zaczęłam włączać telewizję i patrzeć. Paradoksalnie to właśnie telewizja "mnie uspokoiła", jej dobrze znana schematyczność relacjonowania takich wydarzeń pomogła mi się zatrzymać i odnaleźć w chaosie.

Treści w telewizji są przekazywane przez osoby, który kojarzymy, informacje są poukładane i zaplanowane. Przez kogoś weryfikowane i co również ważne – przefiltrowane. Najczęściej doszukujemy się w tym cenzury, a według mnie w tym przypadku było to bardzo odciążające i dające poczucie bezpieczeństwa. Bo jednak – w telewizji (ale też innych mediach profesjonalnych) nie pokazuje się wszystkiego i powody takich decyzji są bardzo różne.
Czytaj także: W Ukrainie trwa wojna, a memiarze robią swoje. Tym razem granice dobrego smaku zostały przekroczone
Pamiętam, jak w jednej redakcji miałam dostęp do światowych agencji fotograficznych. Wtedy pierwszy raz zobaczyłam niepublikowane zdjęcia martwych ludzi z niemal każdego zakątka świata. Przy tych najbrutalniejszych było czerwone ostrzeżenie. Inne oznaczone były na żółto.

"Zaleca się ostrożność, wydawca musi sam zdecydować, czy chce publikować takie treści". Wszyscy decydowali, że nie chcą. Było to jedyne miejsce, w którym widziałam te kadry. Egzekucje, zamachy, strumienie krwi, rozerwane ciała.

Dlatego bardzo się zdziwiłam, gdy wczoraj na ekranie telewizora pojawiła się leżąca kobieta z poranionymi nogami. Wyglądała na umierającą. Za chwilę kolejny kadr. Martwi mężczyźni na ulicy. Zdążyłam zadać sobie pytanie, co się dzieje, gdy odpowiedział mi lektor: zdecydowaliśmy się państwu pokazać te ujęcia, żeby każdy wiedział, że w Ukrainie umierają ludzie.

A potem otworzyłam Instagram. I zobaczyłam rozstrzelanych ludzi w rowie i siedzącego przy ich ciałach owczarka. Drugi pies leżał zabity. Kolejne nagranie, kolejni martwi. Bez cenzury, bez wyjaśnień. Ktoś przejeżdżał obok i nagrał "efekt rosyjskiej brutalności".

Media społecznościowe przesunęły granice. Teraz wszystko jest do patrzenia. Jakieś dwa lata temu na Facebooku wyskoczyło mi nagranie. Kliknęłam, nie wiedząc do końca, co to. Mężczyzna z Meksyku odcina głowę niewiernej kobiecie. Na Facebooku, z którego korzystają dzieci.

Teraz jest podobnie. Nie korzystam z TikToka, jednak znajomi donoszą, że "jest tam wszystko". Relacje zwykłych ludzi, krzyk matek, płacz dzieci. 100 procent wojny w wojnie. Są też fake newsy i brak filtra. Wrzucasz, co chcesz i patrzysz na licznik – ile osób to wchłonie.
Czytaj także: To nie cudzoziemcy atakują Polaków, tylko internetowe trolle. Zaskakujące ustalenia ekspertów
Pokazywanie ma jednak też swoje plusy. Niby w żartach, ale dwa dni temu koleżanka powiedziała: "W końcu widać, że wojna nie wygląda jak na filmach". Miała na myśli to, że otwiera Instagram, a tam tysiące amatorskich nagrań. Jak czołg nie może jechać dalej, bo nie ma paliwa. Jak ludzie idą do granicy. Jak chowają się w bunkrach. Jak przestraszeni mówią do kamerki, że słyszą kolejne wybuchy. Jak śpią w wagonie metra.

Wojna w czasach mediów społecznościowych to zupełnie inne doświadczenie niż do tej pory. Każdego dnia dostajemy kadry, których do tej pory nie dostawaliśmy, bo nie wszędzie mogła dotrzeć kamera telewizyjna czy fotoreporter z aparatem. Poznajemy szerszą perspektywę, dociera do nas więcej historii i relacji ludzi takich, jak my.

Najgorsze i najlepsze jednocześnie jest to, że każdy z nas do tych kadrów ma dostęp i sam musi zdecydować, co z nimi zrobić. Czy i jak na nie zareagować. Czy zamknąć oczy, czy otworzyć je szerzej. Czy kliknąć kolejny filmik, a może rzucić telefon w kąt i na trochę wygonić wojnę ze swojego domu, ze swojej głowy. Teraz wojna jest globalna, trwamy w niej wszyscy, nawet jeżeli wydaje się nam, że to "nie nasza sprawa". Zdaje się, że w XXI wieku to słynne hasło umrze śmiercią naturalną.

Napisz do autorki: alicja.cembrowska@natemat.pl

Czytaj także: "Śpię trzecią noc w wannie". Poruszająca relacja z Kijowa absolwentki Warszawskiej Szkoły Filmowej

Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut