Adwokat od "trumien na kółkach". Nadal pracuje, żartuje w sieci i nie wie, czy czuje się winny
Obserwuj naTemat w Wiadomościach Google
Pod koniec września 2021 w województwie warmińsko-mazurskim doszło do wypadku, w którym zginęły dwie kobiety. Audi, którym podróżowały, czołowo zderzyło się z mercedesem. Paweł Kozanecki (zgadza się na podanie nazwiska), znany łódzki adwokat, który siedział za kierownicą mercedesa, krótko po wypadku dał do zrozumienia, że ofiary same były sobie winne, bo jego auto zderzyło się z "trumną na kółkach".
Ze wstępnych ustaleń wynikało, że to prawnik, który z rodziną wracał z wesela znanej instagramerki, mógł spowodować wypadek – miał przekroczyć oś jezdni, zjechać na przeciwny pas ruchu i zderzyć się czołowo z audi. Od tragedii mija blisko 7 miesięcy, ale prokuratura wciąż bada sprawę.
– Czekamy na opinię z zakresu rekonstrukcji wypadków drogowych, która będzie kluczowa dla dalszego toku postępowania – mówi w rozmowie z naTemat Krzysztof Stodolny, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Olsztynie. – Były komplikacje, trzeba było powołać nowego biegłego, ponieważ poprzedni niestety zmarł. Opinię powinniśmy otrzymać na przełomie kwietnia i maja – dodaje.
Słowa adwokata o "trumnach na kółkach" zbulwersowały opinię publiczną, a Okręgowa Rada Adwokacka w Łodzi wszczęła wobec prawnika postępowanie dyscyplinarne. Dwa pierwsze zarzuty nawiązują do publikacji mecenasa w mediach społecznościowych.
Trzeci zarzut dotyczy nagrania, na którym Kozanecki – wspólnie z żoną – rapuje piosenkę "Papuga". "Robię jak chcę [...] je**ć potwierdzaczy" – brzmi fragment tekstu, który śpiewał adwokat, a który w piosence śpiewa raper Quebonafide (jeden z autorów "Papugi", obok Maty i Malika Montanty). Czyn ten opisano jako "mogący naruszyć godność zawodu i poderwać zaufanie do zawodu adwokata".
W Sądzie Dyscyplinarnym miały odbyć się już dwie rozprawy, ale... – W lutym mecenas nie stawił się bez usprawiedliwienia, jednak pojawiła się konieczność ustalenia, czy doszło do ustanowienia obrońcy – informowała Anna Mrożewska, rzeczniczka ORA w Łodzi. — Na dwa dni przed rozprawą do sądu wpłynęła bowiem informacja o ustanowieniu obrońcy i zaistniała konieczność jej zweryfikowania.
Kolejny termin wyznaczono na początek marca, ale i ta rozprawa nie mogła się odbyć – tym razem z uwagi na zwolnienie lekarskie obrońcy mecenasa. – Kolejne terminy rozpraw wyznaczono na koniec kwietnia i początek maja – przekazała nam Mrożewska.
Zadzwoniliśmy do mecenasa Kozanceckiego. Chcieliśmy dowiedzieć się, czy nadal wykonuje swój zawód (na Twitterze pojawiła się informacja, że zrezygnował) i dlaczego nie stawił się na rozprawie w Sądzie Dyscyplinarnym. Zapytaliśmy też, czy ma jakieś wyrzuty sumienia i czy czuje się winnym spowodowania wypadku.
Mateusz Przyborowski: Nadal jest pan czynnym adwokatem?
Paweł Kozanecki: Oczywiście, że jestem.
Znalazłem informację na Twitterze, że ponoć poinformował pan na Instagramie, że zrezygnował z zawodu adwokata.
(Śmiech)
To takie śmieszne?
Napisałem to 1 kwietnia. To był żart z okazji prima aprilis. Oczywiście nikt z obserwujących mnie na Instagramie znajomych w to nie uwierzył.
A dlaczego nie stawił się pan na pierwszą rozprawę w Sądzie Dyscyplinarnym, która odbyła się w lutym?
Ta rozprawa i tak by się nie odbyła, bo mój obrońca nie mógł się stawić, zatem, przewidując konieczność odroczenia rozprawy, skupiłem się na swoich obowiązkach zawodowych. Sąd Dyscyplinarny był o tym wcześniej poinformowany – zarówno za pierwszym, jak i za drugim razem wysyłałem wcześniej maila do odpowiedniego referatu.
Z tego, co mówiła rzeczniczka Okręgowej Rady Adwokackiej w Łodzi, nie stawił się pan na pierwszą rozprawę bez usprawiedliwienia. I dopiero na drugą rozprawę, która miała odbyć się na początku marca, pański obrońca złożył w sądzie zwolnienie lekarskie.
Na obydwu rozprawach nie mógł się stawić mój obrońca. Z tym, że w przypadku pierwszej chodziło o kolizję z innymi obowiązkami, a w przypadku drugiej był na zwolnieniu lekarskim po operacji. Nie rozumiem, dlaczego przyczyny odroczeń rozpraw dyscyplinarnych tak bardzo interesują ludzi. Podkreślam, że Sąd Dyscyplinarny wcześniej otrzymywał odpowiednią informację.
Rzeczniczka Okręgowej Rady Adwokackiej przekazała mi, że kolejne rozprawy w Sądzie Dyscyplinarnym wyznaczono na koniec kwietnia i początek maja. Więc pewnie i pańska rozprawa znajdzie się na wokandzie.
Nie dostałem do tej pory żadnego zawiadomienia. Dopuszczony został również dowód z opinii biegłego psychiatry, który będzie się wypowiadał na temat mojego stanu psychicznego po wypadku. To badanie jeszcze się nie odbyło, a dowód został dopuszczony nie z mojej inicjatywy.
Mówię o tym na wypadek, gdyby znowu pojawiły się wpisy o tym, że coś sobie "załatwiłem" albo, co jeszcze zabawniejsze, że załatwiła coś moja teściowa, która od prawie 5 lat jest w stanie spoczynku. Na najbliższych rozprawach mam zamiar się stawić, oczywiście z obrońcą.
Mamy w Polsce prawo do obrony i posiada je każdy człowiek, nawet Kozanecki, który już został okrzyknięty mordercą. Ja też mam prawo do obrony.
Odroczenia nie wynikały z mojej niechęci, tylko z obiektywnych okoliczności, które nie były zależne ode mnie. Chciałbym, żeby sprawy się rozstrzygnęły i mówię tu przede wszystkim o sprawie wypadku – trudno jest żyć w takim "zawieszeniu".
Oczywiście bardzo bym chciał, żeby opinie biegłych potwierdziły, że do wypadku nie doszło z mojej winy. Na pewno chciałbym, żeby była już decyzja prokuratury, bo jeśli dostałbym zarzuty, to wiedziałbym, na czym stoję, z czym muszę się mierzyć, co mogę robić, a czego mi nie wolno. A ja od pół roku żyję z wiszącym nade mną mieczem Damoklesa. Jeśli mam przejść przez coś, co ma nie być dla mnie przyjemne, to wolę przejść przez to wcześniej niż później.
Dr Sylwester Redeł, dziekan Okręgowej Rady Adwokackiej w Łodzi, po pańskim filmiku, na którym stwierdza pan, że kobiety jechały "trumnami na kółkach", napisał: "Jesteśmy zbulwersowani reakcją jednego z uczestników wypadku drogowego – adwokata łódzkiej izby. Adwokat tak w życiu codziennym, jak i podczas wykonywania pracy zawodowej musi się wykazywać się poczuciem głębokiej empatii, tym bardziej zrozumieniem dla cierpienia rodzin i bliskich osób, które poniosły śmierć w wyniku wypadku. Dlatego wyrażamy stanowczy sprzeciw i brak akceptacji dla tego rodzaju wypowiedzi".
Nie chciałbym komentować tego oświadczenia czy innych wypowiedzi przedstawicieli ORA w Łodzi. Natomiast komentowali je inni przedstawiciele naszego zawodu, twierdząc, że oświadczenie takiej treści w ogóle nie powinno się pojawić, ponieważ jest ocenne, a nie skupia się na faktach. Mój pogląd na ten temat przekazałem bezpośrednio do ORA na piśmie.
Moja żona również zareagowała na oświadczenie, przesyłając maila do sekretariatu ORA.
Osobiście bardzo mnie zabolało to, że nikt mnie nie spytał, jak się czuje mój syn, który po wypadku przez tydzień leżał w szpitalu. Połamany pies, który jechał w drugim samochodzie, dostał więcej atencji od mediów niż moje czteroletnie dziecko.
Nawet próbowano kolejnej manipulacji medialnej, przekazując, że dziecko jechało w audi. Wszyscy zapomnieli, że my również przeżywaliśmy piekło. Żeby była jasność, czuję rozgoryczenie, ale niczego nie oczekuję. Minęło już tyle czasu, maile mojej żony, wysyłane ze szpitala, pozostały bez odpowiedzi.
A ma pan do siebie jakieś wyrzuty? Chodzi mi o "trumny na kółkach".
Oczywiście, że tak. Gdy do mnie dotarło, że fragment relacji został przez kogoś pobrany i udostępniony w sieci, że został tak opacznie przez wiele osób odebrany, że wreszcie bliscy ofiar wypadku, którzy na pewno byli w rozpaczy, usłyszeli te słowa... Umieściłem na Instagramie i Facebooku przeprosiny. Szczere przeprosiny, które oczywiście zostały wyśmiane.
Nawet przez moment nie wskazywałem na winę kierującej audi. Gdybym drugi raz był w takiej sytuacji, to na pewno bym tego nie powiedział. Z całym szacunkiem dla ofiar i ich rodzin, ja nigdy złego słowa nie powiedziałem o ofiarach i z nikogo się nie śmiałem. Biję się w pierś, oczywiście. Szkoda tylko, że nikt nie zastanawia się nad tym, w jakim ja byłem stanie psychicznym, bo nagrałem ten filmik 24 godziny po wypadku, żona i syn byli w szpitalu, a ja siedziałem sam w hotelu.
Myślę, że należałoby szerzej na to patrzeć, a nie na zasadzie: „O, Boże, adwokat, był wypadek, a on powiedział 'trumny na kółkach' Spalmy go na stosie".
Pamiętam, że pierwszym wpisem w internecie na temat wypadku była relacja Martyny Kaczmarek, u której byliśmy na weselu, o tym, że "jej bliscy, wracając z jej wesela, mieli wypadek samochodowy i przeżyli tylko dlatego, że jechali samochodem z nowoczesnymi systemami zabezpieczeń". No i ludzie wylali na nią wiadro pomyj w komentarzach, wiadomościach i w serwisach plotkarskich. Za oczywistość.
Nie po to na przestrzeni 30 lat inżynierowie udoskonalają systemy bezpieczeństwa w samochodach, żeby nie miały one wpływu na zwiększenie bezpieczeństwa. Pamiętam, że chciałem stanąć w obronie Martyny, nie zwracałem uwagi na to, jakie miałem ustawienia na Instagramie, będąc przyzwyczajonym do odbioru relacji przez niewielkie grono. Tymczasem Martyna "odcięła się od tego człowieka", czyli ode mnie, a ja zostałem wrogiem publicznym nr 1.
Dostawaliśmy z żoną groźby, obrzydliwe wiadomości z życzeniami śmierci dla naszego dziecka. Przekonałem się na własnej skórze, jak "odważni" są anonimowi internauci, najczęściej ukryci pod fałszywymi danymi albo nickami. Zakładali konta specjalnie po to, żeby mnie szkalować, obrażać, grozić. Przekonałem się, jak można próbować zniszczyć człowieka, nawołując do publicznego linczu, przez osoby, które mają wielu obserwatorów, na podstawie wyrwanego z kontekstu fragmentu relacji. Przerażające.
Na wizytówce Google zmienili nazwę mojej kancelarii na "Zakład pogrzebowy" albo "Trumny na kółkach".
Na szczęście otrzymaliśmy ogromne wsparcie od przyjaciół, znajomych i zupełnie obcych osób, które przesyłały nam wiadomości dodające otuchy. Powiem panu również, że nadal dostaję bardzo dużo wiadomości, że powiedziałem wtedy prawdę, natomiast mówili, że każda próba pozytywnej wypowiedzi na mój temat w inicjowanych przez hejterów dyskusjach kończyła się hejtem wobec tych, którzy byli "żądni krwi". Nasza koleżanka również otrzymywała groźby.
A czuje się pan winny tego wypadku?
Niestety, w przeciwieństwie do mojej żony, ja nie pamiętam przebiegu wypadku. Nie wiem, kto na kogo wjechał. Ja, i wiem to na pewno, jechałem około 70 km/h. Moim zdaniem wypadek mógł mieć potencjalnie dwa przebiegi: albo w ostatniej chwili ja zjechałem lewym rogiem na audi, albo audi na mnie. Uszkodzenia mojego samochodu to tylko lewy róg. A podniesiona maska nie była efektem wypadku. Maska została otwarta, żeby odłączyć akumulator. Ale zdjęcia dla mediów miały robić wrażenie, były demonicznie i upiornie – samochód wyglądał jakby był bardziej uszkodzony.
Niedługo po wypadku biegli stwierdzili śladowe ilości narkotyków w pana organizmie. Co pan na to?
Ujawnianie tajemnicy postępowania przygotowawczego jest karalne i na pewno zajmę się kwestią przecieku informacji, która nie ma żadnego znaczenia dla sprawy, a jedynym celem jej przekazania było narażenie mnie na hejt i hańbę. Ja nie jestem stroną postępowania, nie znam akt, wyników badań krwi, natomiast sama informacja o metabolitach kokainy była dla mnie zadziwiająca.
Niektóre media przedstawiają pana z imienia i nazwiska, niektóre podają "Paweł K.". Jak pana przedstawić?
Nie chowam się przed odpowiedzialnością. Nazywam się Paweł Kozanecki. Forma z pierwszą literą nazwiska jest przyjęta dla podejrzanych czy oskarżonych, czyli nie do mnie. Ja zostałem oskarżony i skazany przez opinię publiczną, zanim policja zdążyła podjąć jakieś czynności procesowe w sprawie.